Kowbojka z Kopenhagi (2023-)

Są w sektorze kultury twórcy, których darzę nieodwzajemnioną co prawda, ale szczerą i bezgraniczną miłością. Jednym z nich jest właśnie Nicolas Winding Refn, twórca takich dzieł, jak kultowe już Drive (2011) czy genialny serial Too Old to Die Young (2019). Dlatego też jego najnowszym dziełem, kręconą dla Netflixa Kowbojką z Kopenhagi żyłem od pierwszych zapowiedzi. Dawno nie miałem takich ciarek na ciele, kiedy zasiadałem do telewizora…

Składający się z sześciu epizodów serial obejrzałem jednym tchem praktycznie na raz, więc pewnie domyślacie się już ostatecznego werdyktu tej recenzji. Bo twórczość NWRa się albo kocha, albo nienawidzi. Albo kupujemy ją z całym dobrodziejstwem inwentarza (choć tutaj bardziej pasowałaby trzoda chlewna), albo traktujemy ją jako pretensjonalny, pseudoartystyczny bełkot. I dla wielu jego ostatni projekt taki może być, bo zarówno w narracji, jak i w formie nie jest to dzieło łatwe do przyswojenia.

Tytułową Kowbojką jest Mia (Angela Bundalovic), tajemnicza kobieta, która przybywa do prowadzonej przez serbską burdel mamę posiadłości pod Kopenhagą. Ta sprowadziła Mię do siebie, ponieważ dowiedziała się o jej cudownych zdolnościach przynoszenia ludziom szczęścia. Rosella (Dragana Milutinovic), bo tak na imię ma naczelniczka serbskiego domu publicznego, ma dla naszej bohaterki jedno zadania – musi sprawić, aby podstarzała już kobieta zaszła w ciążę.

Ten dziwny wstęp staje się zapalnikiem do całej historii, która z biegiem czasu wypełniona zostaje japońską mafią, wojnami gangów na pogrążonych w wiecznej nocy ulicach Kopenhagi, tajemniczą kastą nadnaturalnych kanibali-morderców czy odniesieniami do ludowych wierzeń Duńczyków. To mieszanka, która potrafi naprawdę zamieszać w głowie, jednak świadomy widz potrafi zawiesić gdzieś na boku racjonalne myślenia i dać się wciągnąć w ten dziwaczny świat. Świat, który z jednej strony rządzi się brutalnym prawem silniejszego, z drugiej jest wręcz baśniową krainą zza drugiej strony lustra. Lustra, z którego ktoś wcześniej wciągał kokainę.

Bo pierwsze, co rzuca się w oczy, oglądając filmy Refna, to hipnotyczna, epileptyczna strona audiowizualna. Wszystko skąpane jest w ostrych cieniach, które przecina tylko światło jarzącego się na niebiesko lub czerwono neonu. W sumie NWR wielokrotnie przyznawał, że jest wielkim fanem twórczości Mario Bavy, a jako daltonista podkręca właśnie te dwa kolory wręcz do ekstremum. W tym świecie praktycznie nie występuje światło naturalne, bohaterowie zdają się zawieszeni w jakiejś dziwnej, futurystycznej przestrzeni, z której nie ma wyjścia. Ta estetyka oczywiście idealnie komponuje się z narracyjną warstwą serialu, który również zdaje się trzymać widza w potrzasku, karząc mu napawać się swoją wielkością.

A takich momentów egzaltacji jest tutaj dużo, bo kamera z wielką chęcią lubi zatrzymać się w miejscu i powolnym ruchem zrobić kilka kółek na otaczającą ją przestrzeń i bohaterów. I wtedy widać rosnące wręcz do rangi fetyszu przywiązanie do detalu u reżysera. Każdy kadr jest tak przemyślany, że robiąc stop-klatkę, można podziwiać i podziwiać, cały czas znajdując jakiś nowy, przykuwający nasze oko szczegół. Bez spoilerów jeden z pierwszych odcinków kończy się właśnie takim twistem kamery na prowadzony przez serbski gang klub. Nie kłamiąc Was, przewijałem tę sekwencję chyba ze trzy razy, by z wypiekami na twarzy chłonąć wszystko, co dzieje się na ekranie.

Jednak żeby nie było tak idealnie, nie znalazłem tutaj aż tylu tak mocno zapadających w pamięć obrazków, jak choćby moja ulubiona scena pościgu samochodowego w historii kina ze wspomnianego już Too Old to Die Young. Wiele scen jest do siebie bardzo podobnych, a sam serial ma również o wiele mniejszą skalę i dzieje się raczej w ciasnych pomieszczeniach niż w jakiś ciekawszych plenerach. Dla wielu nie do przełknięcia okażą się pewnie sceny walki stylizowane na kung-fu. Te są bardzo mocno teatralne, przypominające czasami bijatyki z japońskich konsol w stylu serii Tekken. No cóż, taka wizja artystyczna, mi się podoba.

Wszechobecne neony, syntezatorowa muzyka, przegięte w swej długości sceny i cała masa dziwactwa – ciężko z czystym sercem polecić takie dzieło komuś, kto z twórczością Winding Refna nie miał nigdy nic wspólnego. Oczywiście warto sprawdzić, a nóż widelec przypadnie Wam to do gustu i pochłonie co najmniej tak mocno, jak mnie. A całej reszcie, która lubuje się w tego typu autorsko-prowokacyjnym kinie nie muszę nic polecać, bo ci pewnie seans Kowbojki z Kopenhagi mają już dawno za sobą. Nie mniej mam nadzieję, że Netflix da zielone światło dla kontynuacji, ponieważ całość kończy się praktycznie w przedsionku finałowej akcji. A może jest to zamierzony trolling ze strony artysty?

Oryginalny tytuł: Copenhagen Cowboy

Produkcja: Dania, 2023

Dystrybucja w Polsce: netflix.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *