LIVE CHARYTATYWNY: Tomasz Hajto

19 lutego w Miejskiej Bibliotece Publicznej odbyła się wyjątkowa akcja - LIVE CHARYTATYWNY dla MADZI! Madzia Sulka, jak opowiedziała nam jej mama - Lidia Chowaniak, choruje na wrodzoną łamliwość kości typu III, a przy tego typu chorobie koszty nie są jednorazowe, a - niestety - będą nieustanne. Stąd też przez ponad sześć godzin prowadziliśmy rozmowy ze wspaniałymi gośćmi, akcję wsparli: Ewa Mielczarek (pisarka, "Trzydzieści Kopert), Irena Małysa (pisarka, "W cieniu Babiej Góry), Jan Malaga (Przewodnik, folklorysta, autor książek, kronik), Krystyna Guzik (znakomita biathlonistka), Tomasz Hajto (wybitny reprezentant Polski w piłce nożnej) i Roman Ficek (ultramaratończyk, zdobywca Łuku Karpat czy rekordzista Głównego Szlaku Beskidzkiego).

 

Spisaliśmy obszerne fragmenty rozmowy z panem Tomkiem. Zapraszamy do lektury i dalszej pomocy Madzi, bo licytacje wciąż trwają!

Jak pan wspomina początki w Makowie? Skąd wzięła się miłość do piłki nożnej?

W czasach, kiedy byłem dzieckiem nie było wielu alternatyw. Sport był powszechny. W lecie graliśmy w piłkę nożną, w zimie jeździłem na nartach i trenowałem w sekcji tenisa stołowego u pana Fryderyka Warty. Wielką rolę odegrała szkoła. Nauczyciele wychowania fizycznego wpajali nam miłość do sportu. Każdy miał podstawy ruchowe, byliśmy wszechstronnie wyszkoleni. Dawniej na wuefie było tak, że 25 ćwiczyło, a tylko 3 nie. I śmialiśmy się z nich, a teraz czasami bywa tak, że trend się odwrócił. Dawniej nie było elektroniki, więc żeby mieć co robić, trzeba było być kreatywnym. Zbierałem znaczki, miałem 12 pełnych klaserów. Mój wujek, Staszek, który sam grał w Halniaku, był takim prawdziwym wuefistą, z krwi i kości. Przychodził na lekcje w dresie, w adidasach. Poświęcił mi wiele uwagi. Miałem szczęście, bo tata kupił mi piłkę, dzięki czemu mogłem grać ze starszymi. Rywalizowałem z nimi. Piłek w Makowie wtedy zbyt wielu nie było. Inne czasy. Pamiętam rywalizację lokalną, derbową, pomiędzy Suchą Beskidzką, a Makowem. Długo prosiłem mamę, żebym mógł dołączyć do Halniaka. Tata nie chciał o tym słyszeć, pochodził ze Suchej, więc prędzej widział mnie w szeregach Babiej Góry. Wielkim motywatorem był też kolejny wujek, śp. Ryszard Błachut. Wspomniałem o nim w autobiografii. Był to znakomity zawodnik, który w barwach I-ligowego wówczas ROW-u Rybnik strzelił ponad 30 bramek. Świetnie grał głową, strzelił kiedyś dwie bramki w meczu z Górnikiem Zabrze. Kilka lat spędził w Austrii, gdzie grał w klubie First Vienna FC 1894. Tworzył duet napastników wraz ze słynnym Hansem Kranklem. Ostatnie lata kariery spędził w okolicy, między innymi w Halniaku. Podarował mi pierwsze buty piłkarskie. Adidas World Cup. Pastowałem je, myłem, czyściłem, kremowałem. Te paski aż błyszczały. Zimą wraz z tatą często po mszy świętej braliśmy narty i pakowaliśmy się do wysłużonego Jelcza, który odjeżdżał z przystanku. Cała trasa do Zawoi na stojąco. Raz w roku w zimie tata zabierał mnie do Zakopanego, żebyśmy tam pojeździli. Przypominam sobie, że nie było nas stać na bilet, więc w górę wychodziliśmy pieszo, by potem zjechać.

Gdzie w Makowie można było pograć w piłkę?

Graliśmy na boisku asfaltowym na Halniaku, potem mieliśmy też boisko za starym kinem. Pamiętam, że któryś z nas miał bezpieczniki. Na noc wyłączali, a my potrafiliśmy to obejść i mogliśmy grać późnym wieczorem przy światłach. Było to dla nas czymś niezwykłym. Kim byłem na podwórku? To się zmieniało, zależy kto akurat strzelił trzy bramki (śmiech). Lato, Boniek, Deyna. Braliśmy pisaki i kreśliliśmy na koszulkach numery i nazwiska. Piękne czasy. Moja mama jest profesorem muzyki, więc czasami było tak, że stawiała mi zadanie. Dwie godziny fortepianu, a potem mogę iść na piłkę. No to wiecie… Grałem, ale co chwilę spoglądałem przez okno, czy koledzy idą już na Halniak, czy jeszcze nie…

Czasami grywał pan z oldbojami Halniaka. Te młodzieńcze znajomości trwają do dzisiaj?

Oczywiście, piłka nas połączyła. W Makowie było kilku utalentowanych zawodników, którzy wypłynęli na szersze wody, ale ostatecznie nie udało im się utrzymać na najwyższym poziomie. Choćby Andrzej Zajda, Janusz Zajda, Józek Kurdas czy Paweł Krzeszowiak zaszli daleko. Do dzisiaj grywają pomiędzy sobą w piątkowe wieczory, mają taką tradycję. I jak czasami przychodzę się poruszać, to wciąż widać, że grali kiedyś w piłkę. Tego się nie zapomina.

Rozmawiałem z trenerem Stanisławem Klimalą i opowiedział mi kilka rzeczy. Wspomniał, że traktował pana jak syna. Przypomniał derbowy pojedynek z Babią Górą w ramach rozgrywek juniorów. Ustawił pana na stoperze, nie dość, że nie przepuścił pan nikogo, to jeszcze po strzale z rzutu wolnego przesądził o zwycięstwie…

A powiedział, że po meczu poszedłem do taty i mówię:

- Tato, wygraliśmy z Suchą, zgadnij kto strzelił bramkę.

- No, kto? – zapytał.

- Jak to kto, ja! – odparłem.

I później musiałem uciekać, bo zaczął mnie gonić po mieszkaniu (śmiech).

Potrafił pan przegrywać?

Nie lubiłem przegrywać. Łamałem rakietki, w nerwach potrafiłem wybić okno czy przebić piłkę. Nieraz płakałem i przez godzinę, dwie do nikogo się nie odzywałem. Jednak po latach stwierdzam, że musisz to mieć, żeby zaistnieć w sporcie. Pamiętam mecze jeden na jeden z wujkiem Staszkiem. On miał bramkę na wejściu do piwnicy, ja bramę od garażu. Te mecze zawsze miały ten sam scenariusz. Wygrywałem, prowadziłem, już witałem się z wygraną, brakowało mi gola, dwóch, a ostatecznie zawsze to wujek cieszył się z wygranej. Był szybszy, starszy. Niedawno podczas wigilii wujek podszedł i mówi:

 

- Mogłem Ci czasami dać wygrać. Bawiłem się, prowokowałem, ale na końcu wygrywałem, a Ty potem płakałeś…

- Nie, właśnie dlatego dałem radę, ćwiczyłeś mój charakter. Przydało mi się to później w Niemczach, czy w innych okolicznościach, choćby kiedy siedziałem na ławce rezerwowych.

 

Wszystko dzieje się po coś. Zresztą kiedyś nie było szkół przetrwania, bo szkoła przetrwania była normalnością. Rodzice nie wozili na treningi, nie dzwonili – przyjdź do domu, bo zmarzniesz. Człowiek był zahartowany. Po grze wraz z kolegami latem biegliśmy nad rzekę, tam się kąpaliśmy.

Pamięta pan jeszcze jakieś ciekawe sytuacje związane z Halniakiem?

Bywały sytuacje śmieszne, wręcz kuriozalne, ale finalnie pozytywne. Nieraz zdarzało się, że zagrałem dwa mecze w jeden weekend, w sobotę w juniorach młodszych, w niedzielę w starszych, co było oficjalnie zabronione. Dlatego jeden z tych meczów trzeba było zagrać na karcie kolegi. No i gramy mecz z Góralem Żywiec. Oni walczyli o awans, musieli wygrać. Wygraliśmy my, a dwie bramki strzeliłem ja, tyle że jako Paweł Jończyk. No i po meczu działacze Górala zainteresowali się pozyskaniem mnie, no i wyszedł nasz „przekręt”. Otrzymaliśmy walkowera, ale ja miałem szczęście i ostatecznie trafiłem do Górala. Już jako Tomek Hajto (śmiech).

Jak wspomina pan Hutnik?

Hutnik to był duży przeskok. Nie miałem znajomości. Jeszcze niedawno Halniak, a tutaj I liga. Bardzo pomagali rodzice, bo pieniądze w klubie były bardzo skromne. Na stadion miałem dwa przystanki, więc zdarzało się, że szedłem na piechotę, brałem dużą bagietkę, dwa jogurty i to było śniadanie. Po treningu plecak na plecy, wsiadałem w tramwaj i jechałem do szkoły. Musiałem sam o siebie zadbać, być samodzielny. Sport połączyć z nauką, zdać maturę. Często posiłki jedliśmy w Hucie Lenina, później Sendzimira, razem z pracownikami. Jeśli chodzi o wejście do drużyny, to szybko się zaadoptowałem, przynajmniej pod względem fizycznym. Zadebiutowałem w meczu z ŁKS-em Łódź. Wygraliśmy 5:0, a ja wszedłem w 72 minucie. Niesamowite emocje, na trybunach około 10, 12 tysięcy ludzi. W całym Makowie nie ma tylu mieszkańców…

Jak pan trafił do Górnika Zabrze?

Nie było wtedy prawa Bosmana. Mimo kończącego się kontraktu klub chciał otrzymać za mnie pieniądze. Kazimierz Węgrzyn odszedł do GKS-u Katowice, ja też chciałem zmienić klub, zacząć zarabiać poważne pieniądze. Zadzwonił do mnie pan Sieja, przedstawiciel klubu Sokół Miliarder Pniewy, pojechałem, była tam ciekawa ekipa, z Burzawą, Rząsą czy Kasperczykiem. Władze klubów nie mogły się porozumieć i tkwiłem w zawieszeniu, liga grała, ja nie. Miliarder to była ciekawa gazeta, w stylu skandale.pl (śmiech). Światełko w tunelu pojawiło się, gdy Janusz Bodzioch złapał kontuzję i Górnik Zabrze poszukiwał obrońcy. Zadzwonił do mnie pan pan Kozubal, później dyrektor sportowy Edek Socha.

 

- Chciałbyś grać w Górniku Zabrze? – zapytał.

- Do Górnika to mogę się pakować nawet w nocy – mówię.

- To się pakuj!

Górnik to wielki klub, z wielką historią. Wielcy zawodnicy na przestrzeni dekad: Oślizło, Kostka, Gorgoń czy Lubański. Pamiętam powitanie rzecznika klubu, śp. Bolesława Niesyto, który na dzień dobry powiedział:

- Czy Ty wiesz, że wchodzisz do świątyni? A jak się wchodzi do świątyni, to się buty ściąga.

Drużyna była bardzo mocna. Zaciąg olimpijczyków z Barcelony – Brzęczek, Mielcarski, Koseła czy Kłak. Trenerem był Henryk Apostel, późniejszy selekcjoner reprezentacji. Po dwóch dobrych meczach w Górniku trafiłem do reprezentacji U21, strzeliłem tam bramkę, zadomowiłem się i historia nabrała rozpędu. Górnik i Schalke to dwa kluby, które są mi najbliższe. Zawsze pomogę, jak będzie taka potrzeba.

Jest pan wybitnym reprezentantem Polski. Pamięta pan początki? Zadebiutował pan w 1996 roku. Były ciarki podczas hymnu?

Zadebiutowałem w meczu z Cyprem, w Bełchatowie. Selekcjonerem był Antoni Piechniczek, zagrałem na prawej pomocy. Czy miałem ciarki? Zawsze, nie ważne, czy to był 10 czy 50 mecz. Dla mnie reprezentacja to był zaszczyt, największe wyróżnienie. Do dziś pamiętam atmosferę, jaką potrafili stworzyć nasi kibice, ta nasza husaria. Chciało się za nich „umierać”. Być w tej elitarnej grupie, w tej „jedenastce” najlepszych w całym kraju, to duma. Zdarzały się mecze, kiedy byłem kapitanem. Uczucie nie do opisania. Mogłeś przenosić góry, głową rozbijać skały.

Czytam książki sportowe, chciałem zapytać o reprezentację Janusza Wójcika, jak pan wspomina te czasy?

Dziś trenera już z nami nie ma, więc nie wypada mówić pewnych rzeczy. Na pewno miał więcej zalet niż wad. Ten srebrny medal z Barcelony to był wielki sukces, wielu zawodników wypłynęło na szersze wody. Z pewnością ma swoje miejsce w historii naszej piłki. A co do naszej współpracy? Niesamowity motywator. Miał pomysły… pamiętam, że przed którymś meczem zawołał kierownika Krzyśka Dmoszyńskiego i mówi:

 

- Przynieś szybko dziesięć puszek coca-coli i aspirynę…

- Janusz, po co? – odparł kierownik.

- Zbiorę ich przed meczem, wrzucimy te aspiryny do tej coli, powiem im, że mam coś extra, a to zacznie buzować i się pienić, efekt murowany – przekonywał selekcjoner.

Ja przypadkowo wszystko słyszałem, byłem w toalecie, za drzwiami. Nie mogłem wytrzymać ze śmiechu, niewiele zabrakło, a zostałbym zdemaskowany.

Wygraliśmy z Czechami. Ówczesnymi wicemistrzami Europy, mocny zespół, takie nazwiska, jak Nedved, Poborsky, Koller, Berger czy Kadlec. Odprawa przed meczem i trener mówi tak: Za to, że Ci pepicy nie chcieli nam sprzedawać lentilków, orzeszków arachidowych… Miał naprawdę kuriozalne porównania. Treningi nie były niczym specjalnym, wielu z nas grało zagranicą, mieliśmy porównanie. Przypomniałem sobie też, że na treningach nigdy nie strzelało się technicznie. Trener wymagał, żeby nawet z ośmiu metrów był strzał na siłę. Krzyczał wtedy: „Kapa Forkita” i nie było zmiłuj!

A sytuacje z telewizją?

W tamtych czasach kadra była uzależniona od telewizji, a nie odwrotnie. Jeśli ekipa przyjechała pod koniec jednostki treningowej, to nagle trener zmieniał plan i z części końcowej robiła się najbardziej intensywna część zajęć - sprinty, przewroty. Wszystko, żeby pokazać w TV, że ciężko pracujemy.

Kolejne lata były przełomem. Jakim selekcjonerem był Jerzy Engel?

Ten awans na MŚ 2002 w Korei i Japonii był wielkim sukcesem. Po szesnastu latach posuchy wreszcie przełamaliśmy impas. Pamiętam Stadion Śląski, tę wieżyczkę telewizyjną. Oczywiście, dzisiaj reprezentacja gra na wspaniałym, nowoczesnym Stadionie Narodowym, ale dla mnie ten Śląski miał w sobie coś magicznego. Jerzy Engel potrafił nas scalić. Zbudował prawdziwy zespół, był dobrym psychologiem. Byliśmy zżyci, czekało się na te zgrupowania, dzwoniliśmy do siebie. Dzisiaj jest inaczej, wyścig szczurów, nieustanna pogoń, a wtedy mieliśmy atmosferę, chemię. Warto docenić pomysł na kadrę trenera Engela. Odważne decyzje, choćby paszport dla Olisadebe, otwarcie się na inną kulturę. Przecież w tamtych latach niesamowicie radowały wszystkich jego bramki, był idolem młodzieży. Wróćmy jeszcze do czasów Janusza Wójcika. Pamiętam mecz z Anglią u siebie. Anglicy z Beckhamem, braćmi Neuville. Byliśmy bliżej wygranej, świetne sytuacje zmarnowali Gilewicz czy Juskowiak i ostatecznie zakończyło się remisem. Już wtedy było blisko baraży. Ten awans do Korei był podwaliną pod kolejne. Pokazaliśmy, że można, że potrafimy. Pojawiła się wiara w siebie.

W pierwszych meczach tamtych pamiętnych eliminacjach nie był pan pierwszym wyborem u trenera Engela. Jak pan to widział?

Nie z każdym trenerem ma się po drodze, dzisiaj jest taka narracja – czemu nie zrobiłeś kariery? Bo mnie trener nie lubił. Łatwe wymówki. Na pewno nie było łatwo. W Schalke graliśmy razem z Tomkiem Wałdochem, trener Stevens postawił na nas, byliśmy chwaleni, wybierani do „jedenastki” kolejki. Potrafiliśmy wygrać z Bayernem czy Borussią Dortmund. Trochę się dziwiłem, bo wcześniej narzekaliśmy, że nie mamy Polaków w dobrych klubach, a jak już byliśmy razem w topowej lidze i dawaliśmy radę, to w kadrze na siłę szukano w parze do Tomka kogoś innego. Grywał albo z Jackiem Zielińskim, albo Jackiem Bąkiem. Grałem mało, ale nie płakałem, pokazałem charakter. Przed meczem z Norwegią kontuzji doznał właśnie Tomek Wałdoch, powiedziałem trenerowi, że wykorzystam szansę i rzeczywiście tak się stało. Trener zobaczył, że może na mnie polegać i później miałem pewny plac.

Przez kilka minut był pan mistrzem Niemiec.

Dokładnie przez siedem minut. Tamten sezon był zwariowany. Wygraliśmy oba mecze z Bayernem, ale w innych meczach głupio traciliśmy punkty, choćby ze Stuttgartem czy Bochum. Pamiętam, że pierwsze dwa zespoły kwalifikowały się do Ligi Mistrzów, a kolejne dwa musiały zagrać w eliminacjach. Przed ostatnią kolejką traciliśmy punkt do Bayernu, który grał z Hamburgiem, a tuż za nami był Dortmund. Kibice z radyjkami, antenkami na trybunach, nasłuchiwali wieści z innych aren. Dortmund prowadził, Bayern remisował, a my sensacyjnie przegrywaliśmy z Unterhaching. W głowie kłębiły się złe myśli - to na co pracowałeś cały rok właśnie wymyka się z rąk. Ostatecznie Borussia zremisowała, my wygraliśmy 5:3. Nagle szum, ludzie skaczą po sobie. Na tym starym Parkstadion zapanował jakiś obłęd! Na telebimie pojawiła się informacja, że Hamburg prowadzi 1:0, Sergej Barbarez, 90 minuta! Mamy to! Pobiegliśmy do szatni po koszulki „Mistrz Niemiec”, końcówkę tamtego meczu oglądaliśmy w szatni. W 93 minucie szarża Bayernu, obrońca z Hamburga zagrywa piłkę w kierunku własnego bramkarza. Gdyby ten wybił w trybuny – byłoby po sprawie. Niestety – złapał piłkę w ręce i sędzia podyktował rzut wolny pośredni z dziesięciu metrów. Dramaturgii całej sytuacji dodaje fakt, że owym bramkarzem był Mathias Schober, wypożyczony z Schalke. W bramce Hamburga niesamowity ścisk. Uderzył Patrik Andersson, niestety – piłka jakimś cudem wylądowała w siatce. To właśnie wtedy Rudi Assauer powiedział, że Bóg nie kocha Schalke. Na otarcie łez pozostał nam triumf w Pucharze Niemiec. Wicemistrzostwo, Puchar, dobry czas reprezentacji – nie było tak źle.

Dużym obciążeniem były finały Pucharu Niemiec?

To specyficzne mecze. Jak wygrasz – masz puchar, przegrasz – nie masz nic. Trzeba mieć doświadczenie, odporność na stres, na presję. Przygotowanie mentalne odgrywa dużą rolę. Trzy razy grałem w finale. W barwach Duisburga przegrałem, ale dla Schalke zdobyliśmy dwa tytuły.

Wspólnie z Cezarym Kowalskim napisaliście autobiografię. Czytałem, bardzo fajna lektura. Skąd pomysł na książkę?

Wpływ na powstanie książki miała pandemia. Nie mogliśmy wychodzić z domu, świat się trochę zatrzymał. Wpadliśmy na pomysł z Czarkiem Kowalskim, żeby spisać te moje wspomnienia. Prace trwały dwa miesiące. Codziennie od 9 do 12 rozmawialiśmy przez telefon. Patronem książki jest Polsat. Chcę przez tę książkę trafić do dzieci z Makowa, z mniejszych miejscowości, że jak się bardzo chce, to można zajść daleko. Nawet bez wielkiego talentu. Chęć, charakter, praca. Otrzymałem wiele pochlebnych opinii, zapraszam do czytania. Andrzej Janisz zdradził, że jak książka jest słaba, to rzuca w kąt po kilku stronach, a moją czytał do drugiej w nocy. Miłe. Oczywiście, jako osoba publiczna mam i przyjaciół, i wrogów, więc liczyłem się z tym, że pewne osoby będą próbowały zbombardować książkę. Nie chciałem też pisać o dawnych kolegach z boiska, bo wiele razem przeszliśmy, razem się cieszyliśmy, razem płakaliśmy i nawet mimo, że czasami ten kontakt mamy słabszy, to jednak sentyment pozostał. Chciałem pokazać, że piłka to nie jest tylko sobotni mecz, 90 minut. Ten mecz jest zwieńczeniem, nagrodą tych treningów, obozów przygotowawczych, ciężkiej harówy. Piłka wiele daje, ale i zabiera. Zabiera choćby czas z rodziną, nie widziałem, jak syn dorastał. Ciągłe treningi, mecze, wyjazdy. Pochłania całkowicie. Oczywiście, popełniłem trochę błędów, nad którymi też się pochylam, przestrzegam na co trzeba uważać. Zapraszam do lektury.

Rekord kartek w Bundeslidze został pobity. Jak pan do tego podchodzi?

Mam wreszcie święty spokój (śmiech). Teraz ten rekord jest już tak wyśrubowany, że prędko nikt się nie zbliży. Pamiętam, że ten temat był nośny, dzwoniono do mnie. A co do mojego wyniku? Wtedy grałem w Duisburgu, to był biedny klub, którego styl opierał się na walce, determinacji. Śmiałem się, że nawet jak wejdę pod prysznic, to mogę dostać kartkę.

Spodziewał się pan, że dożyje chwili, że Polak będzie najlepszym piłkarzem świata?

Kilku już wcześniej się obijało o to miano, choćby Deyna, Lato czy Boniek. Cieszę się z tego wyróżnienia. Napędzi to koniunkturę. Młodzi mają wzór z najwyższej półki. To dla samego Roberta wielka rzecz, ale myślę, że większym sukcesem tego jego sukcesu będzie motywacja dla dzieci. To jest największy plus tej nagrody.

Zamierza pan jeszcze wrócić do trenerki?

Czy ja mam jeszcze motywację? Dzisiaj jest tak, że jak nie ma wyniku, to zawsze winny jest trener. Piłkarze chowają się za nim. Podobała mi się reakcja piłkarzy Liverpoolu, po słabszych meczach. Bronili trenera, pamiętają, ile dla nich zrobił. U nas to rzadko spotykane, żeby piłkarze potrafili przyznać się, że to ich wina. Może jakbym otrzymał ofertę z innego kraju. Gdzie masz 25 profesjonalistów w kadrze, nie musisz uczyć ich podstaw. Dzisiaj wielu piłkarzy to malkontenci, trzeba mieć cierpliwość, a mi jej brakowało.

Jak pan dba o kondycję?

Od kilku lat pasjonuje mnie tenis ziemny. Uwielbiam grać, oglądam też wszystko, jak leci. Siedzę po nocach. Z Józkiem Kurdasem grywamy na korcie w Wadowicach. Lubię też wyjść pobiegać, czasami siłownia. Dwa lata temu zerwałem Achillesa i odpuściłem temat piłki nożnej. Organizm wyczynowego sportowca potrzebuje ruchu, jak musiałem leżeć, to czułem się fatalnie.

Reklama

Ostatnie video - filmy na Sucha24




Reklama
Reklama

  

Reklama