Jakby mało było nieszczęść w zeszłym roku, to na początku tego odwiedził mnie kuzyn. Uczynił to niespodziewanie, bo wprawdzie uprzedzał, iż wpadnie wracając z Niemiec, jednak w naiwności swej przypuszczałem, że zaraz po przekroczeniu granicy odbędzie dziesięciodniową kwarantannę. Co da mi czas, by przygotować się psychicznie na wizytę ulubionego gościa. Tymczasem pięć godzin po przekroczeniu granicy stanął u mych drzwi.

Reklama

- Witaj drogi Kuzynie – powiedziałem najradośniej, jak potrafię. – A co z kwarantanną? Kuzyn natychmiast wyjaśnił, że jeszcze przed granicą kierowca autokaru dał podróżnym uczciwy wybór. Ci, co chcieli na kwarantannę, jechali z nim. Natomiast tych, którym się spieszyło, wysadził na parkingu kilometr przed przejściem granicznym. Czekał na nich potem kilometr za granicą. Pieszych, idących z Niemiec, obowiązek kwarantanny nie obejmował. Kuzyn chciał mnie szybko ujrzeć, więc wybrał spacer. Ruch i świeże powietrze wyraźnie zaostrzyły mu apetyt, bo po powitaniu zażądał wyprawy do miasta na obiad.

Gościnność rzecz święta, więc pojechaliśmy. Znalezienie lokalu, oferującego miejsce przy stoliku nie stanowiło większego kłopotu. Na pytanie o lockdown właściciel restauracji obrazowo wyjaśnił, gdzie ma: rząd, sanepid, policję i epidemię. Karę już na niego nałożono, ale prawnik go zapewnił, iż w sądzie wygra, jak fryzjer z Opola. Kuzyn wsparł go dobrym słowem i zapytał, gdzie po obiedzie mógłby na mieście napić się dobrej kawy i zjeść ciasteczko. Uprzejmy właściciel dał adres. Gdy najedzeni, wychodziliśmy, w drzwiach minął nas inspektor sanepidu z obstawą pięciu policjantów.

Reklama

W kawiarni trzy ulice dalej okazało się, że musimy podpisać umowę na wynajem stolika w celach zawodowych. Koszt 30 zł, ale za to z kawą i ciasteczkiem za darmo. Wszystko przedstawiało się znakomicie, poza jednym - nie było wolnego stolika. Gdy staliśmy przy ladzie, wyczekując aż jakiś się zwolni, nagle wpadł znajomo wyglądający policjant. Zdyszany powiadomił obsługę, że dziś chodzi w obstawie sanepidu i za pół godziny wpadną z kontrolą. W odpowiedzi na podziękowania, tłumaczył się, iż wprawdzie musi wykonywać rozkazy, lecz jeśli idzie o rząd i jego decyzje… Od tego momentu, żadne ze słów, jakich użył nie nadawało do publikacji.

- Drogi Kuzynie sam widzisz, nic tu po nas, chodźmy dalej – zaproponowałem. W drugiej kawiarni wszyscy się zdziwili, gdy poprosiliśmy o umowę na najem stolika.

Reklama

- Dostajecie kawę w papierowych kubkach, ciasto na papierowych talerzykach i plastikowe widelczyki. Potem, siedząc przy stoliku udajecie, że zaraz wychodzicie – wyjaśniła nam obsługa. Tak też zrobiliśmy, choć kuzyn ponarzekał, że kawa z kubka to nie to samo, co z filiżanki. Mimo to smakowała jak zakazany owoc. Gdy dopijaliśmy, wpadł znany już z widzenia inspektor sanepidu. Złapał obsługę i ostrzegł, że za pół godziny wraca z pięcioma policjantami, ale żeby się nie martwili, bo on dobrze wie, co to bankructwo i nędza, a jeśli idzie o rząd i jego decyzje to… i w tym momencie zaczął używać słów, jakich nie powinno słyszeć żadne dziecko.

- Drogi Kuzynie wygląda na to, że nasz rząd traci kontrolę nad administracją na szczeblu lokalnym, bo ta prowadzi już własną politykę przetrwania epidemii – zagadnąłem kuzyna. Ten pokiwał twierdząco głową, pożerając ostatni kęs ciastka. A gdy przełknął, zażądał wizyty w … klubie z muzyką i alkoholem. Przy czym miła obsługa od razu dała mu namiary.

- Ależ drogi Kuzynie, czy nie boisz się zakażenia koronawirusem? – zaprotestowałem.

- Nie! – bez wahania odparł kuzyn i opowiedział, jak w listopadzie przechorował COVID-19 poza system, bo bał się przede wszystkim oddać w ręce polskiej służby zdrowia. Najbardziej zniechęciły go wówczas opowieści znajomych, którzy dwa dni koczowali w samochodzie, trzymając miejsce w kolejce przed mobilnym punktem pobrań wymazów. Kolejny tydzień czekali w domu na wyniki testów.

- Zanim dowiedzieli się, że są zarażeni, to ja już odzyskałem węch i smak – oznajmił radośnie kuzyn i pognał do nocnego lokalu. Gościnność rzecz święta, więc podążyłem za nim. Wewnątrz ujrzeliśmy kłębiący się tłum młodych ciał uzbrojonych w smartfony, by filmować się nawzajem. Wówczas oznajmiłem kuzynowi, że po przekroczeniu progu klubu może na zawsze zapomnieć o noclegu w moim mieszkaniu.

- OK. wracamy, ale jutro jedziemy w góry na narty – rozpoczął negocjacje. Jazda na nartach jest mi rzeczą kompletnie obcą, lecz gościnność rzecz święta, więc ustąpiłem.

Od kiedy rząd zamknął turystykę, rezerwacja kwater przez Internet jest jakby prostsza i szybsza. W każdym razie po 10 minutach mieliśmy nocleg i rankiem ruszyliśmy w drogę. Na miejscu, nieopodal zaśnieżonego stoku, kłębiły się tłumy turystów. Ale sam stok okazał zamknięty. Zaskoczony skutecznością działań rządu kuzyn wpadł do pierwszej z brzegu wypożyczalni sprzętu, żeby zapytać o co chodzi? Pan z obsługi uprzejmie wyjaśnił, że stoku pilnuje policja, należy zatem wynająć narty, pójść kilometr dalej, a następnie zielonym szlakiem wejść na szczyt góry.

- Z niej się świetnie zjeżdża – zapewnił pan z wypożyczalni.

Wedle drogowskazu, stojącego na początku szlaku, podejście na szczyt liczący nieco ponad tysiąc metrów n.p.m, miało zająć godzinę. Autorzy drogowskazu nie przewidzieli jednak pandemii i narciarzy. Pod górę wdrapywał się sznur ludzi, co chwila uskakujących przed tymi, pędzącymi z góry na nartach. „Uwaga!” – krzyczeli narciarze szusujący slalomem miedzy pieszymi. „Uwaga!” – krzyczeli piesi, uskakując przed nimi w zaspy. Wszyscy, niezależnie od wieku i płci wyglądali na szczęśliwych. Kuzyn po trzech zaspach i pierwszym zjedzie też tak wyglądał.

Przeszło mu wieczorem, gdy zaczął kaszleć i charczeć. Rano wracaliśmy w ekspresowym tempie, bo kuzyn kaszlał i charczał całą noc. Nadmiar szczęścia sprawił, że zaczęło mu świszczeć w płucach. Była sobota rano, więc najprostszym sposobem na ratowanie kuzyna wydawało dodzwonienie się do czynnego w weekendy punktu opieki medycznej. Udało się i bardzo miła lekarka przeprowadziła telefoniczny wywiad, wzięła dane osobowe, po czym poinformowała kuzyna, że wprowadza do systemu skierowanie na test, czy aby nie ma koronawirusa. Okrzyki kuzyna, że już go miał, a teraz to ma galopujące zapalenie płuc, zignorowała. Dwie minuty później na komórkę kuzyna zadzwonił automat z sanepidu, powiadamiając, że został objęty kwarantanną i pod groźbą odpowiedzialność karnej ma zakaz wychodzenia z domu. Minutę później automat podpisujący się „e-zdrowie” przysłał esemesy, nakazujące mu stawić się „na test COVID-19” na godz. 13.00 do wskazanego szpitala.

- Drogi Kuzynie, wprawdzie mamy tu sprzeczne komunikaty od dwóch systemów, ale rozsądek nakazuje jechać, bo bez testu lekarz POZ może nie chcieć cię przyjąć i osłuchać – oznajmiłem. Kuzyn zacharczał potwierdzająco. Pojechaliśmy. Obok punktu pobrań wymazu kotłowała się kolejka ludzi czekających na szczepienie. Sam punkt okazał się zamknięty, ale wisiała na nim karteczka z numerem telefonu. Zadzwoniłem. Miła pani oznajmiła mi, że wymazy pobierają do 12.00, a potem szczepią.

- Ale „e-zdrowie” i automat kolejkowy kazał na 13.00 – zaprotestowałem nieśmiało. W tym momencie miła pani zaczęła wyrzucać z siebie komunikaty, co sądzi o automacie, systemie i rządzie. Czyniła to nawet bardziej kwieciście od inspektora sanepidu. Zadzwoniłem więc do innego punktu. Odebrała bardzo miła pani, która z żalem oświadczyła, że jest już 13. i zamykają.

- Mogę zapisać na jutro – zaproponowała. Zgodziłem się, a kuzyn zakaszlał z aprobatą. Niestety pod wieczór zaczął się dusić. Przerażony zaproponowałem mu wezwanie karetki.

- Wolę umrzeć w twoim łóżku niż konać samotnie na SOR-rze – wycharczał zdecydowanie. Cóż, gościnność rzecz święta, a i łóżko także. Jedyne co mi pozostało to … weterynarz.

Każdy posiadacz chorowitego zwierzęcia w Polsce wie, że w odwrotności do ludzi mogą one zawsze liczyć na szybką pomoc i znakomitą opiekę. Poza tym leczy się je często medykamentami dla ludzi. Tabletkę trzeba jedynie pokroić na kilka części. Weterynarze wypisują także recepty i posiadają spore zapasy leków dla naszych milusińskich. Gdy jest się właścicielem dwóch starych co chwila chorujących kotów, miewa się mnóstwo przyjaciół w tym środowisku.

W nocy okazało się, że organizm kuzyna niewiele się różni od kociego. Już w niedzielę około południa, pod drugiej dawce antybiotyku, przestał charczeć. Dzielnie zniósł też pobranie wymazu. Wieczorem przyszedł esemes od „e-zdrowia”, że na Internetowym Koncie Pacjenta kuzyna można sprawdzić wynik testu. Po zalogowaniu żadnego wyniku nie znaleźliśmy. Zniecierpliwiony kuzyn zadzwonił więc do telecentrum. Tam powiedziano mu, że może będą po północy, albo i nie, a najlepiej dzwonić do sanepidu. Wyników nie było ani po północy, ani rano, a do sanepidu nie dawało dodzwonić. Na szczęście nagle na IKP kuzyna pojawił się komunikat, że kończy kwarantannę, po czym … zniknął. Uświadomienie sobie, że otacza nas świat jak z opowiadań Franza Kafki wstrząsnęło moim gościem. Nagle zatęsknił za ukryciem się we własnym domu.

- Drogi Kuzynie, chętnie cię odwiozę – zaproponowałem z dobrze skrywaną ulgą.

Odezwał się tydzień później. Pochwalił koci antybiotyk i oznajmił, że zapisał się na siłownię. Musiał jedynie wykupić licencję zawodniczą jednej z federacji sportowych.

- Wyobraź sobie, że płacisz 50 zł za rok i już jesteś zawodowcem z widokami na powołanie do kadry narodowej – nie mógł się nachwalić trafnej inwestycji. Na koniec obiecał, iż jak nabierze formy, to znów przyjedzie i będziemy mogli wspólnie nacieszyć się lockdownem.

Po odłożeniu telefonu odetchnąłem z ulgą. Uświadomiłem sobie bowiem, że nie mam czego bać, bo przecież w tej opowieści z czasów pandemii „drogi Kuzyn”, jest zmyśloną postacią. Ot takim podmiotem literackim. Ale tylko kuzyn.