piątek, 23 grudnia 2016

54. Fáilte gu tir an airm! - recenzja mangi "Kawaii Scotland".

Był w moim życiu taki okres, w którym codziennie przesiadywałam na wrzosowiskach, rozkoszując się czystym powietrzem i widokiem pasących się nieopodal stad owiec i miniaturowych kucyków. Był to okres, w którym poznałam smak black puddingu, a do snu usypiał mnie grający na dudach sąsiad za ścianą. Był to w końcu okres, w którym widok  mężczyzn w kiltach całkowicie mi spowszedniał. Mieszkałam na niewielkiej wyspie na Hebrydach - szkockim archipelagu, gdzie na co dzień można było spotkać jelenie, wilki, foki czy orki. Uczęszczałam wtedy do miejscowego college'u, żeby zgłębiać tajniki tradycyjnego szkockiego języka, a więc celtyckiego w odmianie gaelickiej, który znajduje się tam jeszcze w powszechnym użyciu. Pozostawiłam w Szkocji połowę swojego serca i mnóstwo cudownych wspomnień. Nic więc dziwnego, że kiedy jedynie dowiedziałam się, że ma wyjść u nas manga opowiadająca o przygodach wesołych Szkotów, nie zwlekałam i od razu zamówiłam preorder. Proszę Państwa, przed Wami "Kawaii Scotland"!


Od razu muszę przyznać się do tego, że nazwiska autorek kompletnie nic mi nie mówiły. Nie czytam internetowych komiksów, więc nie kojarzyłam ani Ilony, ani Niny, ani Dranki. Wiedziałam jedynie tyle, że ich dzieło to kolejne "mangopolo" (manga narysowana przez polskich artystów), a tego typu komiksy zwykle nie prezentują sobą wysokiego poziomu. Nie miałam więc wobec "Kawaii Scotland" dużych oczekiwań, pragnąc jedynie, żeby zaprezentowany w mandze humor był wystarczająco zjadliwy i żeby miał w sobie to coś, co przypomni mi zieloną Szkocję pełną kiltów, owiec i jezior.

Akcja opowieści rozgrywa się w Yaoilandzie - krainie, z której całkowicie wypleniono wszelki gender i feminizm, a opowieściami o kobietach straszy się niegrzeczne dzieci. Głównym bohaterem jest szesnastoletni Ukechan, który wiedzie wraz z rodzeństwem szczęśliwe w maleńkiej wiosce będącej odpowiednikiem naszego Wygwizdowa. Ich rodzice zginęli w wypadku automobilowym (i to śmiercią bohaterską, bo automobil prowadzili Anglicy) i od tej pory rolę opiekuna rodziny pełni będący przedstawicielem Kotów-Szkotów Nekochan. Chłopcy bardzo się kochają i bez oporów skoczyliby za sobą w ogień, a ich dom jest pełnym miłości i ciepła gniazdkiem. Pewnego dnia Ukechana nawiedza sen, w którym widzi tajemniczego (i szalenie przystojnego!) mężczyznę na tle płonącej szkoły. Następnego dnia okazuje się, że mężczyzna ze snu ma na imię Semesenpai i jest nowym uczniem w klasie Ukechana. Chłopak oczywiście migiem uświadamia sobie, że to bożyszcze jest wybrankiem jego serca i postanawia dołożyć wszelkich starań, żeby senpai go zauważył, co doprowadza do wielu zabawnych i wręcz absurdalnych sytuacji, szczególnie że ogonek chętnych na zadzieranie do góry kiltu nowego kolegi jest naprawdę długi. Czy Ukechanowi mimo wszystko uda się uwieść Semesenpaja? Czy szkoła rzeczywiście spłonie? Czy potwór z Loch Ness naprawdę istnieje? I jaką tajemnicę skrywa sam Semsenpai?

Komiks czyta się świetnie. To chyba jedyna manga, która potrafiła tak mocno mnie rozbawić, że podczas lektury śmiałam się na głos. Wszystko tu ze sobą współgra: rysunek (genialna kreska Dranki!), żart sytuacyjny, sposób wysławiania się bohaterów i ta odrobina absurdalności, która osobiście przywodzi mi na myśl książki Pratchetta. Tu nic nie jest na poważnie, ale nie jest to też parodia wypełniona tanim humorem. Rodzinki Ukechana nie sposób nie pokochać - najchętniej zaadoptowałabym całą gromadkę i trzymała ją pod łóżkiem, karmiąc ogryzkami i smalcem z cebulą. Do tego dochodzi widoczne gołym okiem doświadczenie w pisaniu scenariuszów komiksów - "Kawaii Scotland" to cudna zabawa obrazem i słowem, w której czytelnik bierze udział z prawdziwą przyjemnością. Wystarczy chociażby spojrzeć na udanie sparodiowane typowo mangowe kadry czy imiona i nazwiska bohaterów (np. McFloy, który od razu kojarzy się z Malfoyem). Jedyną rzeczą, do której mogłabym się przyczepić, jest czasami gubiący melodyjność szyk wyrazów w zdaniach i nieszczęsne "ZMRÓŻ", za które autorki powinny przez tydzień podawać herbatę w tajnej angielskiej bazie. Tomik przeczytałam dwa razy i była to jedyna manga, którą nosiłam ze sobą do pracy, bo ciężko było mi się z nią rozstać. Dziewczyny, odwaliłyście kawał dobrej roboty! Wiem, że to czytacie, więc chciałabym, żebyście wiedziały, że zostałam Waszą wielką fanką! Więcej Kotów-Szkotów w kolejnych tomach! Mìorbhaileach!

Plansza udostępniona dzięki uprzejmości Dranki.
Jednak nawet w tej beczce miodu musi znaleźć się łyżeczka dziegciu, a jest nią sama jakość wydania. Osobiście nie jestem miłośniczką obwolut, ale kiedy już pod nie zaglądam, to lubię znajdować jakieś smaczki - tutaj obwoluta prezentuje się tak samo, jak okładka, więc poczułam się odrobinę zawiedziona. Nie podoba mi się też czcionka opisu na okładce - moim zdaniem dużo lepiej wyglądałaby ta użyta w legendzie o tym, jak w Yaoilandzie wyginęły kobiety. Rozczarowałam się też dodawaną do preorderów zakładką - jest cienka i zadrukowana tylko z jednej strony. Wolałabym, gdyby była mniejsza, ale w pełni kolorowa, nawet gdyby z tyłu miała nadrukowaną jedynie szkocką kratę. Na szczęście te drobne niedociągnięcia nie odebrały mi przyjemności płynącej z lektury - mam jedynie nadzieję, że przy publikacji kolejnych tomów będzie lepiej.

Czy polecam sięgnąć po "Kawaii Scotland"? Cóż, w świetle powyższej recenzji to pytanie retoryczne. Ta manga to idealna recepta na zimową chandrę i wspaniały pomysł na spóźniony gwiazdkowy prezent. Ręczę, że na twarzy obdarowanego przynajmniej raz zagości uśmiech, a jeśli tak się nie stanie, to oznacza, że jest potomkiem rodu McFloyów!

Jak wspominałam na początku, udało mi się kupić mangę w oficjalnym sklepie Wydawnictwa Gindie (obecnie nakład jest wyprzedany, ale zaraz podam link, pod którym możecie jeszcze "Kawaii Scotland" zamówić), dorzucając do zamówienia również duży zeszyt z Nekoczanami (małymi braciszkami Ukechana). I powiem tak: nie wiem, kto tę przesyłkę pakował, ale wsadzanie do koperty bąbelkowej zeszytu w miękkiej oprawie nie jest dobrym pomysłem. Wszyscy wiemy, jak Poczta Polska potrafi traktować przesyłki i niestety moja nie była tutaj wyjątkiem - zeszyt przyszedł pognieciony. Na szczęście kupiłam go dla siebie, ale na prezent już by się nie nadawał. Niesmak pozostał.


Na koniec podaję obiecany link do sklepu, w którym możecie jeszcze zakupić mangę - bierzcie, bo i tam zapewne niebawem jej zabraknie:
https://www.sklep.gildia.pl/manga/320715-kawaii-scotland

Koniecznie zajrzyjcie też na fanpage "Kawaii Scotland":
https://www.facebook.com/KawaiiScotland/

4 komentarze:

  1. "McFloy, który od razu kojarzy się z Malfoyem" Serio? Muszę przyznać, że mnie to zaskoczyło, w życiu bym tego nie wymyśliła :D Mi się podoba, że okładka może z powodzeniem robić za okładkę, gdy zdejmie się obwolutę. Ale nie powiem, lepiej, gdyby były na niej inne obrazki, bo szkoda miejsca xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "okładka może robić za okładkę" xD Chyba wiadomo o co mi chodzi..? Gdyby obwoluta się zniszczyła czy coś, nie byłoby problemu, nikt kto by o obwolucie nie wiedział, nie zauważyłby braku, o to mi chodzi.

      Usuń
    2. Mnie też się od razu skojarzył z Malfoyem - chyba to celowe? :)

      Usuń
  2. W sumie racja, chociaż z drugiej strony w takiej sytuacji obwoluta byłaby zbędna, bo mogliby od razu dać taką okładkę jak w "Usłyszeć ciepło słońca" czy "Ten Count". :D

    OdpowiedzUsuń