Saltburn (2023)

„Historia wszystkich dotychczasowych społeczeństw jest historią walk klasowych” – pisał w kanonicznym remedium dla współczesnego świata Karol Marks, Manifeście Partii Komunistycznej. Dlatego też cieszyć powinien fakt, że coraz chętniej podnosimy rękę na uprzywilejowaną burżuazję na wszystkich szczeblach społecznego życia. Kultura wiedzie tutaj prym, nawet jeśli to uszczypliwości fundowane przez wielkie korporacje działające w kapitalistycznych trybach, są one potrzebne.

Swoją cegiełkę ku lepszemu jutru dołożyła również Emerald Fennell, która w 2020 roku dała się poznać nagradzaną wszędzie Obiecującą. Młodą. Kobietą. I jestem w tej walce totalnie zakochany, ponieważ reżyserka zrobiła to, co w kinie cenię sobie najbardziej – poszła na całość. Nawet jeśli pod względem narracji jest to trochę fantazja nastoletniej alternatywki po pierwszej lekturze Kapitału wspomnianego już Marksa, to wizja ta jest na tyle fascynująca, że nie potrafię mówić o niej inaczej, niż słowami pełnymi miłości.

Film opowiada o Oliverze Quicku (Barry Keoghan), chłopcu z klasy robotniczej, który został przyjęty na stypendium do Oksfordu. Z początku jest traktowany przez swoich majętnych kolegów z ławy jako outsider, wykluczony przez wszystkich i w ciszy obserwujący z daleka tych najpopularniejszych. Jednak pewnego dnia Oliver trafia na Felixa Cattona (Jacob Elordi), chodzącą personifikację memicznego Chada, i pomaga mu w rozwiązaniu problemu. Od tej pory Felix zaprasza Olivera do swojej grupy, mimo zastrzeżeń kuzyna Farleigha (Archie Madekwe). Oliver i Felix stają się bliskimi przyjaciółmi, a po wysłuchaniu historii o nieciekawym życiu Olivera, Felix zaprasza go na spędzenie lata w jego rodzinnej rezydencji w tytułowym Saltburn.

Po przybyciu do Saltburn Oliver poznaje rodzinę Felixa, jego zamuloną, żyjącą plotkami matkę Elsbeth (Rosamund Pike), niewyżytą siostrę Venetię (Alison Oliver), nieobecnego ojca Jamesa (Richard E. Grant) i neurotyczną przyjaciółkę Elsbeth, Pamelę (Carey Mulligan). Po początkowych zmaganiach z wystawnym stylem życia, wraz z pogardą wobec personelu, Oliver zaczyna wciągać się w rodzinę, która wydaje się rozbawiona jego robotniczym pochodzeniem i brakiem społecznych przywilejów. Jednak wraz z upływem lata przyjaźń Olivera z Felixem zaczyna przeradzać się w niebezpieczną obsesję, która wkrótce rodzi reperkusje dla całej rodziny.

Rozkładanie fabuły Saltburn na czynniki pierwsze nie ma większego sensu, bo to w zasadzie pretekst do zerwania wszystkich ograniczeń i wrzucenia nas w środek pełnej dzikiej namiętności, brokatu, spermy i stymulujących narkotyków imprezy. Nazwałbym nawet film queerową wariacją na temat opowieści z dreszczykiem opartych na ludzkich obsesjach, które doprowadzają finalnie do bardzo tragicznych wydarzeń. Problem pojawia się jednak tuż przed zakończeniem, kiedy na stół zostają nam wyłożone wszystkie karty i nagle z dość dosadnej krytyki klas wyższych, reżyserka łapie pod rękę, pokazując palcem na proletariat, krzycząc, że rewolucja zawsze jest krwawa, a jedynym jej celem jest zastąpienie elit i czerpanie z ich przywilejów. No smutno się mi zrobiło, nie powiem, bo przecież dążymy do społecznego egalitaryzmu, nie zaś natychmiastowego awansu plebejuszy na patrycjuszy.

Jednak nikt nie zapamięta dzieła Fennell za jej ironiczny przewrót narracyjny, a za jej nieskrępowaną odwagę w oprawieniu tej narracji w coś przepięknego. Trochę śladem serialowych Euforii (2019-) i Kowbojki z Kopenhagi (2023-) – choć wciąż te dwa tytuły mają w sobie więcej treści niż Saltburn – reżyserka wyciąga z najciemniejszych zakamarków swojej wyobraźni rzeczy i ubiera je tak, że trudno nie poczuć jakiegoś naiwnego obcowania z prawdziwą sztuką. Sztuką obrazoburczą dodajmy, bo sekwencje takie jak ta ze spijaniem wody z wanny czy kopulacja ze świeżo pochowanym trupem, będą tymi elementami, o których mówić się będzie jeszcze przez kolejne lata. I bardzo dobrze, bo to dowód na to, że istnieje jeszcze takie coś, jak wolność artystyczna i nawet jeśli nie trafia ona w moje kanony, tak niezmiernie cieszy mnie fakt, że powstaje. I ma się dobrze co najlepsze! I piszą o niej poczytne portale nie tylko wkręcone w branżę filmową!

Poczucie obcowania z czymś bardziej wysmakowanym podkręca też obsada. Barry Keoghan to chyba najbardziej charakterystyczny aktor dzisiejszych czasów i niezmiernie cieszy mnie fakt, że jest na fali wznoszącej. Co prawda w Saltburn powtarza on swoją rolę z genialnego Zabicia świętego jelenia (2017), tyle że nieco mniej demoniczną, ale i tak patrzy się na niego z jakimś podszytym niepokojem zachwytem. W zasadzie tak samo czułbym się, gdybym patrzył na niego, kiedy idzie rano po bułki do sklepu. O czystą euforię (heh) przyprawia za to Jacob Elordi, który chyba urodził się do grania ról fajnych, ładnych i wielkich kolesi, za którymi ogląda się cała szkoła. To role napisane z myślą o tych dwóch aktorach i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł inaczej je obsadzić. Cała reszta wpisuje się w ten nieco odrealniony, zbudowany na mocnych figurach panteon postaci, nawet jeśli ich charaktery streścić można dwoma, góra trzema słowami.

Mimo wszystkich tych narracyjnych banałów Saltburn dało mi masę radości i powodów do miłości na takiej czysto filmowej tkance. To kino zdecydowanie przeszarżowane, nad którym w pewnym momencie reżyserka straciła kontrolę i stwierdziła, że w tym szaleństwie jest metoda. Ja ubawiłem się jak świnia lawirująca w barkowych korytarzach, przyodziana w pastelowy sweterek Ralph Lauren i pląsająca raciczką do hitów MGMT czy Sophie Ellis-Bextor. O takie kino nie robiłem właśnie nic!

Oryginalny tytuł: Saltburn

Produkcja: USA/Wielka Brytania, 2022

Dystrybucja w Polsce: primevideo.com

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *