Rozmowa
Marek Trela (fot. archiwum prywatne)
Marek Trela (fot. archiwum prywatne)

Wyjechał pan z Polski i teraz mieszka pan w Jordanii. Dobrze panu tam?

Proszę pani, my z żoną wreszcie prowadzimy normalne życie! Dopiero co wczoraj o tym rozmawialiśmy, że wreszcie mamy czas dla siebie. Dzieci są już dorosłe, więc mogliśmy bez przeszkód zamieszkać za granicą. Nasz dom w Ammanie znajduje się na wysokości 1200 metrów. Do Morza Martwego mamy niecałe 40 kilometrów. Kraj jest uważany za Szwajcarię Bliskiego Wschodu. Wojny się go nie imają, standard życia jest nie najgorszy. Bardzo mi tu dobrze, żadne zdjęcia tego nie oddadzą.

Ależ oddają! Na zdjęciach widzę człowieka opalonego, uśmiechniętego, w okularach z modnymi oprawkami.

Zgoliłem wąsy i zrzuciłem ponad 10 kilo. Nigdy bym nie pomyślał, że na emeryturze będę wiódł tak ciekawe życie. Gdy prowadziłem stadninę w Janowie, żona zajmowała się wszystkim sama. Domem, dziećmi. Mieszkałem w pracy i prawie nie byłem z rodziną, czego teraz okropnie żałuję. Przykro mi, że dzieciństwo moich synów przeminęło beze mnie. Mało tego, że nie było mnie przy żonie, kiedy przychodzili na świat, to jeszcze nigdy nie pojechaliśmy razem na wakacje. Zawsze znalazło coś ważniejszego: aukcje, żniwa, sianokosy, czempionaty.

Dużo pracy i nerwów?

Powiem bez fałszywej skromności: to, co się działo w naszych stadninach w Polsce, było wzorem dla świata. Szejk Hamad z Kataru, inspirowany Janowem i Michałowem, stworzył konkurujące ze sobą dwie stadniny. A jednocześnie jak sobie wyobrażę, że byłbym teraz w Janowie, to oblewają mnie zimne poty. Tu jestem zrelaksowany, mam pracę, którą lubię, kulturalnych współpracowników, a księżniczka Alia traktuje mnie bardziej jak partnera i przyjaciela niż menadżera, który jest jej podwładnym.

Marek Trela z żoną podczas jednej ze wspólnych wycieczek (fot. archiwum prywatne)Marek Trela z żoną podczas jednej ze wspólnych wycieczek (fot. archiwum prywatne) Marek Trela z żoną podczas jednej ze wspólnych wycieczek (fot. archiwum prywatne)

Prowadzenie stadniny w Janowie wcale nie było takim łatwym przedsięwzięciem, jak się niektórym wydawało. Kosztowało mnie mnóstwo sił, pracy i nerwów.

Ale może dzięki temu "poligonowi", kiedy zostałem zwolniony, nie wyobrażałem sobie, że będę bezczynnie czekał, że może się coś zmieni. Byłoby to dla mnie poniżające.

Aż tak?

Jestem lekarzem weterynarii, co prawda leciwym i z pewną przerwą w praktyce, ale konkretny zawód mam. Na początek zająłem się jednak czymś, co zawsze sprawiało mi wiele radości, czyli doradztwem w stadninach. Wiązało się to z podróżami po całej Europie i nie tylko. Żyłem od wyjazdu do wyjazdu, co było dość męczące, więc gdy padła propozycja z Emiratów Arabskich, przyjąłem ją.

Zobacz wideo Rolnik spod Bydgoszczy codziennie włącza krowom radio

Ale długo pan tam nie zabawił?

Przez rok zarządzałem stadniną szejka w Abu Dhabi. Okazało się jednak, że patrzymy na prowadzenie stadniny zupełnie inaczej, poza tym nie pasowały mi panujące w tym kraju feudalne stosunki.

Już zamierzałem wrócić do działalności doradczej, gdy odezwała się do mnie księżniczka Alia z Jordanii i poprosiła, bym jej pomógł w tworzeniu azylu dla dzikich zwierząt. To było ponad dwa lata temu. Zgodziłem się, choć z dużymi drapieżnikami nie miałem wcześniej do czynienia, nawet do zoo nie chodziłem.

To dlaczego się pan zgodził? Nie chciał pan wracać do Polski?

Z księżniczką Alią znamy się od wielu lat, bo wspólnie działamy w zarządzie Światowej Organizacji Hodowców Koni Arabskich. Mam więc do niej zaufanie. Poza tym ten pomysł mi się po prostu spodobał. Podjąłem się najpierw na próbę. Te trzy próbne miesiące minęły ponad dwa lata temu. Pomyślałem, że warto poświęcić temu przedsięwzięciu więcej czasu.

Klacz podczas aukcji Pride Of Poland, 2019 rok (fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)Klacz podczas aukcji Pride Of Poland, 2019 rok (fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta) Klacz podczas aukcji Pride Of Poland, 2019 rok (fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl)

Niech pan opowie o azylu.

Al Ma'wa for Nature and Wildlife to urokliwe miejsce położone niedaleko Ammanu. 140 hektarów dzikiego śródziemnomorskiego lasu na szczycie wzgórza. W pięknych dużych zagrodach mieszkają 23 lwy, 2 tygrysy i 10 niedźwiedzi uratowanych spod kul na terenach działań wojennych w Strefie Gazy, Syrii czy Iraku. To zwierzęta wyjęte spod bomb, uciekające od śmierci głodowej.

Są też te z zabiedzonych ogrodów zoologicznych czy zatrzymane na granicy podczas prób przemytu. Trafiają do nas głównie dzięki misjom ratunkowym organizowanym przez fundację Vier Pfoten z Wiednia, która jest naszym głównym partnerem, ale również dzięki fundacji Animals Australia, jordańskim służbom granicznym i Environmental Police.

Zawsze jest to skutek działania łańcucha dobrych ludzi, niejednokrotnie narażających własne życie dla ratowania zwierząt, którym my tylko dajemy schronienie. Zapewniamy im raj, na który zasługują. Prowadzimy działania edukacyjne, promujące wśród Jordańczyków ochronę dzikich zwierząt, i przyjmujemy zwiedzających, więc miejsce zaczęło na siebie zarabiać. 

Część zwierząt leczymy i miejscowe gatunki, jeżeli to możliwe, wypuszczamy na wolność. Te, które z różnych względów, najczęściej zdrowotnych, nie są w stanie żyć samodzielnie, zostają z nami.

Nie brakuje panu koni?

Oczywiście! Trudno byłoby mi żyć bez nich. Jedno z moich biur znajduje się przy stadninie królewskiej i jestem tam prawie codziennie. Ta stadnina jest szczególna, bo zakładał ją pradziadek księżniczki Alii, król Abdullah I, gromadząc najlepsze klacze hodowane przez tutejsze plemiona Beduinów. Właśnie z tej części Arabii Polacy w przeszłości kupowali konie i przeglądając tutejsze rodowody, czuję się trochę, jakbym się cofał w czasie, do rodowodów klaczy założycielek naszej hodowli.

Tutejsze konie zachowały cechy swoich pustynnych przodków i stanowią unikatowe w skali światowej stado, w którego prowadzeniu i planowaniu połączeń mam honor i przyjemność pomagać. Właśnie urodziły się tu kolejne źrebaki.

Marek Trela z lwiątkiem i podczas wyjazdu (fot. archiwum prywatne)Marek Trela z lwiątkiem i podczas wyjazdu (fot. archiwum prywatne) Marek Trela z lwiątkiem i podczas wyjazdu (fot. archiwum prywatne)

Brzmi pan jak człowiek spełniony.

Bo takim się czuję. Miejscowi, którzy odwiedzają azyl, mówią, że są dumni z faktu, że powstał właśnie w Jordanii. Jesteśmy więc doceniani, co mi daje kopa do dalszej pracy.

Proszę sobie wyobrazić, że zwierzę, które trafiło do nas z niewielkiej klatki w zoo, dostaje nagle półtora hektara lasu. Patrzę na te zwierzęta, jak one się zmieniają, jak odżywają, jak stają się spokojne, i czuję nieopisaną satysfakcję. Może zabrzmi to górnolotnie, ale cieszę się, że przez całe życie coś od zwierząt chciałem i dostawałem, a teraz sam mogę im coś oferować. 

Jeszcze w Polsce, gdy wracałem z różnych pełnych emocji zebrań w Warszawie, szedłem sobie do stajni i słuchałem żujących siano koni. Patrzyłem na nie i bawiło mnie to, że wszystko mają w nosie. Odzyskiwałem wtedy spokój, relaksowałem się.

Widziałam pana niedawne zdjęcie z małym lwiątkiem. Jakim zwierzakiem się pan dziś zajmował?

Lwiątkami zajmowaliśmy się parę dni temu. Dzisiaj z kolei pracowałem z ludźmi - doglądam budowy nowego pomieszczenia dla dwóch hien, które chcemy wprowadzić do nowych, wygodniejszych zagród. Właśnie kończą rehabilitację. W tej części świata hieny cętkowane są tępione przez ludzi, bo krąży na ich temat wiele mitów.

Część miejscowych wierzy, że hieny hipnotyzują ludzi, prowadzą ich do swoich jaskiń i zjadają. To kompletna bzdura. Staramy się to wyjaśniać zwiedzającym nasz azyl. Mamy jedną hienę dropiatą, tę afrykańską, i miejscową, cętkowaną. Chcemy je ulokować obok siebie, żeby można je porównać i przy okazji powiedzieć, jak ważne są dla miejscowej przyrody.

Wczoraj natomiast przenosiliśmy do nowych pomieszczeń małe niedźwiadki syryjskie - to podgatunek, z którego pochodził słynny miś Wojtek, służący w armii Andersa. Żyją tu w swoim naturalnym środowisku. Fajnie jest patrzeć, jak stoją pod drzewem truskawkowym i ze smakiem zjadają owoce. Robią tak od tysięcy lat.

Niedługo będziemy też przenosić do azylu wilki po rehabilitacji. Zwierzęta i piękna pogoda, czego mi więcej trzeba? Jedyne, co mi psuje humor, to wiadomości z Polski.

Marek Trela jeszcze jako dyrektor stadniny w Janowie, 2003 rok (fot. Wojtek Jargiło / AG)Marek Trela jeszcze jako dyrektor stadniny w Janowie, 2003 rok (fot. Wojtek Jargiło / AG) Marek Trela jeszcze jako dyrektor stadniny w Janowie, 2003 rok (fot. Wojtek Jargiło / AG)

O tym, że stadnina w Janowie mocno podupadła, a konie są w fatalnym stanie?

Wszystkie te złe wieści docierają do mnie równie szybko, jakbym był na miejscu. Tyle tylko, że śledząc je z oddalenia, mogę zachować dystans i chłodniejsze spojrzenie na to, co się dzieje.

Niestety, wszystko, co się teraz dzieje, było łatwe do przewidzenia. Pokazała to już aukcja Pride of Poland w 2016 roku. Sposób, w jaki wybrano konie, to, jak nieuczciwie potraktowano kupujących, były według mnie niedopuszczalne. Nie mogłem przejść obok tego obojętnie, więc zawiadomiłem prokuraturę o podejrzeniu nieprawidłowości podczas aukcji - choćby podczas dwukrotnej licytacji klaczy Emira, którą w końcu sprzedano nie za wylicytowane 550 000 euro, lecz za 225 000 euro.

To całkowicie podważało zaufanie do stadniny. Przed licytacją nasi stali klienci radzili się mnie, co robić. Mówiłem: "Jedźcie, mnie nie ma, ale konie są, jeżeli nie wy, to kupi je ktoś inny". Jednak wobec tak oburzającej sytuacji nie wytrzymałem i wręcz zażądałem od prokuratury wyjaśnienia całej sprawy. Choć kosztowało mnie to dużo zdrowia i nerwów.

Sprawa się póki co nie zakończyła. Ale i panu zarzucono niegospodarność, a nawet oszustwo.

Najciekawsze, że nie jest to śledztwo przeciwko mnie, ale w sprawie. Zatem nie mogę narzekać na przewlekłość postępowania czy ostatecznie domagać się odszkodowania. Nieoficjalnie wiem, że prokurator, który zaproponował umorzenie postępowania, został przeniesiony piętro niżej i sprawą zajęła się inna osoba. Ja udostępniłem prokuraturze wszystkie żądane dokumenty. I jestem do dyspozycji.

Zawsze wychodziłem z założenia, że muszę sobie poradzić w każdej trudnej sytuacji. Musiałem szybko pogodzić się z tym, że Janów nie będzie moim ostatnim miejscem na Ziemi. Zakończyłem kierowanie stadniną aukcją z rekordowymi wynikami i pucharami dla koni. To pozwoliło mi zamknąć tę księgę z poczuciem spełnienia. Czasem trudniej jest utrzymać wysoki poziom niż się wspinać.

Marek Trela w Jordanii (fot. archiwum prywatne)Marek Trela w Jordanii (fot. archiwum prywatne) Marek Trela w Jordanii (fot. archiwum prywatne)

Na koniec w pana głosie jednak zabrzmiała nutka żalu.

Oczywiście, że czuję żal, bo to, co budowaliśmy ciężką pracą przez 40 lat, zostało w głupi sposób zmarnowane. Szkoda mi dobrego zespołu, szkoda mi koni. I tego, że stadninę w Janowie kolejny raz trzeba będzie kiedyś znów odbudować.

Podjąłby się pan tego?

Ja już bym się na to nie porwał.

Marek Trela. Przez prawie 40 lat był dyrektorem stadniny koni w Janowie Podlaskim. W lutym 2016 roku został zwolniony. Rok później został doradcą w stadninie W'rsan Stables szejka Sultana bin Zayeda Al Nahyana, członka jednej z rodzin rządzących w Emiratach, a od maja 2018 roku mieszka i pracuje w Jordanii.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z fascynującymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.