Juan Soriano: Bunt to rzecz ludzka, arcyludzka

W czternaście lat od jego śmierci, określenie enfant terrible wciąż ciągnie się za Juanem Soriano (Meksyk, 1920-2006). Przyznajmy jednak, że zasłużył sobie na nie jak mało kto. Był nie tylko artystą niecierpliwym, który przyswoił sobie tradycję po to tylko, by następnie ją zwalczać, ale zarazem w wieku dojrzałym wciąż cechowała go młodzieńcza buńczuczność, ironiczne poczucie humoru i temperament łaknący nowości i wyzwań eksperymentu. Wielokrotnie nagradzany i dekorowany, wielbiony w Meksyku i Europie, o nerwowej i młodzieńczej aparycji, kąsający zgryźliwym dowcipem Soriano nie pozwalał zapomnieć, że jego kariera zaczęła się w wieku czternastu lat w prowincjonalnej Guadalajarze. Będąc synem żołnierza Rewolucji zainteresowanego spirytyzmem i fantazjami (planował otworzyć z rodziną objazdowy cyrk), Juan dorasta w pełnym osobliwości domu zdominowanym przez kobiety – matkę, siostry, ciotki i opiekunki – które unoszą się nad jego wspomnieniami z dzieciństwa. „Z racji mego wczesnego buntu, domownicy ostrzegali mnie, że będzie ze mnie bandyta i przymierający głodem hulaka”, wspominał w swym wystąpieniu przy okazji wręczenia mu Nagrody Velázqueza przez hiszpańską parę królewską w 2005 r.

W dzieciństwie rysuje i bazgrze, a pewne przychylnością losu podyktowane spotkanie kieruje go ku plastyce. W Guadalajarze mieszkał wówczas ekscentryczny i homoseksualny antykwariusz imieniem Chucho Reyes. Jego fenomenalny talent do odkrywania piękna w każdej rzeczy przeszłej czy niewinnej zabawce predestynował go, by zostać niepowtarzalnym malarzem i prekursorem sztuk do tamtej chwili wzgardzanych. Nauki Juana mają miejsce w domu Reyesa (odwiedzanym również przez renomowanego później architekta Luisa Barragána i rozlicznych młodych artystów), zdobnym obfitymi kolekcjami kolonialnych świętych, wschodnich figur z kości słoniowej, szklanych kul i wspaniałości rzemiosła meksykańskiego. Zachwycony tym wszystkim nastolatek przegląda albumy sztuki renesansowej i barokowej odnajdowane na regałach i świadomie kopiuje mniszki Nowej Hiszpanii, świętych malowanych na blasze i dziewiętnastowieczne ołtarzyki.

Niespokojny charakter i nieoczekiwana szansa na wyrwanie się z prowincji wiodą Soriano do Miasta Meksyk w 1935 r. Środowisko artystyczne wchłania go od razu: najbardziej jest nieopierzony, najbardziej szelmowski i najbardziej skłonny do zabawy. Najbardziej jest też obojętny na zawiści i niesnaski charakteryzujące tamtą epokę. Z jednej strony „oficjalni” muraliści pokryli w poprzedniej dekadzie ściany budynków publicznych wielkimi malowidłami promującymi socjalistyczną i nacjonalistyczną ideologię Rewolucji stoczonej wśród analfabetycznego w większej mierze społeczeństwa. Z drugiej strony, nowe pokolenie artystów, wrogie propagandowej misji sztuki, chciało swobody odzwierciedlania na rozpiętym na sztalugach płótnie meandrów nieświadomego i kontradykcji introspekcji, kierującego się wpływem importowanych tendencji w rodzaju surrealizmu. Soriano, rzecz jasna, identyfikuje się z tym drugim stronnictwem artystów, poetów, eseistów i odszczepieńczych intelektualistów.

Niezależność była Juanowi Soriano kompasem przez całą karierę. W początkowej fazie maluje portrety i alegoryczne sceny, gdzie daje dowód pewnej biegłości w rysunku, a przede wszystkim zdolnościom wyobraźni wspomaganej przez łaskę talentu i eklektyzm źródeł: od percepcyjnego realizmu naiwnego po kody surrealizmu czy odniesienia do malarstwa metafizycznego; symboliczny ładunek odwołujący się do impulsów seksualnych i tanatologicznych; enigmatyczna atmosfera przenikająca obraz melancholii i być może pewnej nostalgii za prowincją; ornament podkreślający zmysłowość ciał; paleta mętnych tonów nagle skrzyżowana z przebłyskami różu, zieleni i błękitu… „Każdy portret malowany z uczuciem jest portretem artysty, a nie modelki” – twierdził Oscar Wilde. Być może jest to jeden z powodów, dla których uważam, że w całej jego twórczości talent Juana Soriano rozkwitał z największą intensywnością w malowanych przezeń portretach.

Być może dopiero wówczas doznał tej intuicji, ale Juan Soriano stanie się światowcem, sybarytą i podróżnikiem. Na razie jego niestrudzona ciekawość dyktuje mu ucieczkę od rutyny warsztatu i środowiska tak czy owak endemicznego. Cudowne dziecko po trzydziestce postanawia zamieszkać w Europie. W Rzymie żegna się z poetyckim realizmem i spontanicznym liryzmem swych początków, by coraz bardziej zdecydowanie dążyć do abstrakcji, w której nie rezygnuje z pierwiastka subiektywnego, teatralnego i barokowego, właściwego poprzedniemu okresowi. Od lat pięćdziesiątych Soriano rozbija formy, wprowadza aluzje mitologiczne i wywołuje eksplozje kolorów w tonicznych i świetlistych gamach, inspirowanymi jego pobytami we Włoszech i na Krecie.

Atmosfera Meksyku w latach 60. XX wieku to ożywcza regeneracja kulturalna, której przewodzi młodzież. Hegemonii sztuki zaangażowanej w sprawy polityczne kres położyła nowa generacja artystów, motywowana wpływami międzynarodowej abstrakcji, krytycy otwarci na innowacje, niezależni właściciele galerii, wspierający zbuntowanych twórców. Kiedy Soriano wraca do ojczystego kraju, współpracuje z wieloma uniwersyteckimi grupami teatralnymi i poetyckimi, projektując dla nich scenografie i kostiumy (na przykład w sztukach czy przedstawieniach na motywach Sofoklesa, Eugène´a Ionesco, T.S. Eliota albo Jeana Geneta). Ilustruje książki Apollinaire´a i swego przyjaciela Octavio Paza, ponownie zajmuje się rzeźbą ceramiczną i eksploruje rzeźbę z brązu, w szybkim tempie prezentuje wystawy.

Jakby tego było mało, w połowie stulecia po raz kolejny daje dowód swej niepohamowanej swobodzie twórczej, powracając do portretu ważnym cyklem poświęconym swej przyjaciółce Lupe Marín – temu żywiołowi, który w latach dwudziestych związany był małżeństwem z Diego Riverą, zanim ów ożenił się z Fridą Kahlo. To mieszanka wybuchowa, z uwagi na ekspresyjną gwałtowność wykonania i moc transfiguracji, niezrównaną w twórczości Soriano. Octavio Paz, który także uległ urokowi tych „wizjonerskich obsesji”, zwrócił uwagę na wpływ owego cyklu halucynogennych portretów, w których modelka wznosi się ku archetypicznemu wymiarowi kobiecości, „ozdobiona błyszczącymi klejnotami, spowita w dzikie kolory jak sierpniowa burza. Okrutne i delikatne dłonie (pieszczota i ofiara), półprzezroczyste oczy (odzwierciedlające jedynie naszą własną chciwość), czoło odbijające nieodgadnione myśli, mądre usta w monosylabach bolesnych i dwuznacznych” … Poświęcony Lupe Marín cykl to zwiastun plastycznej pomysłowości, obłędnej geometrii i rozpętanego chromatyzmu, co potwierdza zdolność Soriano do zaskakiwania i ciągłą walkę o to, by nie dać się opisać skostniałym językiem.

Kiedy zamieszkuje w Paryżu w 1975 roku, Soriano jest w kwiecie wieku. Szczyt jego kariery jest blisko. Będzie do Meksyku jeździł raz czy wręcz kilka razy w roku, aż do końca swoich dni. Życie dzieli teraz z przystojnym Polakiem Markiem Kellerem, byłym tancerzem Mazowsza, wiernym towarzyszem i urodzonym menedżerem – do dnia dzisiejszego kontynuuje on misję administrowania dziedzictwem artystycznym i spuścizną jego towarzysza życia. Przedstawił ich sobie w 1973 roku Sergio Pitol, meksykański attaché kulturalny w Warszawie i tłumacz Gombrowicza, Iwaszkiewicza czy Andrzejewskiego. Ja sama mieszkałam zresztą wówczas na Mokotowie, więc dzielę z Markiem podziw dla Juana Soriano i zamiłowanie do Wisły, Wilanowa, Chopina, sernika, kaszy, pierogów, kefiru i oczywiście wódki.

Motywacją i zachętą dla emigracji do Francji jest umowa z firmą Olivetti na ryciny wykonywane w prestiżowym warsztacie Bramsen & Clot. Po niej przyjdzie kolejna umowa na wyłączność z meksykańskim monopolem telekomunikacyjnym Televisa, opiewająca na wykonanie sześćdziesięciu obrazów. Życie towarzyskie w Paryżu, spokojniejsze niż w Meksyku, pozwala skoncentrować się na pracy w warsztacie. Skupia się ono wokół mieszkania Juana i Marka w dzielnicy Marais, gdzie obaj przyjmują z wyczuciem domowego uroku i gościnności przelotnych znajomych i przyjaciół w rodzaju Julio Cortázara, Antonio Saury, Milana Kundery, Valerio Adamiego …

Juan Soriano staje się uznanym artystą dzięki wystawom retrospektywnym w najważniejszych muzeach w Meksyku i monumentalnym rzeźbom o wysokości do 10 metrów, które umiejscawiają jego dzieło w zasięgu „przechodnia”. W pierwszej dekadzie XXI wieku obecność Soriano nasila się poprzez gołębie, byki, koguty, kaczki i kuropobobne nimfy biorące się z egipskich i syryjskich reminiscencji oraz odcienie zieleni, brązu lub czerwieni na placach, w ogrodach, patio rozmaitych metropolii kraju. Soriano żegna się z tym światem przypowieścią wyrażoną w rzeźbie z brązu, która pozostaje w pamięci najszerszej publiczności. W wywiadzie z okazji instalacji dziesięciu takich rzeźb na Zócalo, centralnym placu Miasta Meksyk, mówi: „Najbardziej cieszy mnie to, że moje rzeźby będą dostępne wszystkim. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby ludzie pomazali je graffiti lub coś innego im robili, ponieważ jest to forma uczestnictwa. Pozwól ludziom robić z nimi, co chcą, ponieważ w ten sposób stają się ich częścią. Dzieła sztuki żyją tylko wtedy, gdy ktoś je ogląda. ”

W 2018 r., dzięki wytrwałym wysiłkom Marka, dbającego dziś o jego dziedzictwo artystyczne i dokumentalne, Cuernavaca, to „miasto wiecznej wiosny”, leżące o godzinę drogi od stolicy, inauguruje Museo Morelense de Arte Contemporáneo Juan Soriano. Polska nie może jednak pozostać w tyle: Marek zakłada w 2009 r. siedmiohektarowy rajski ogród rzeźby mieszczący się w Owczarni koło Podkowy Leśnej, gdzie ten kosmopolityczny, niesklasyfikowany artysta na nowo jest odkrywany poprzez bestiarium z brązu, będące hymnem ku szczęśliwości. Juan Villoro podkreśla: „U Soriano szczęście jest buntem, wyzwaniem poprzez transformację zawiasów w ptaki, owoce, strumienie wstrzymanej wody. Jego szczęście bierze się z frustracji przekraczającej wolę; nie tworzy niemych ozdób, ale rzeźby o drgającej formie zadowolenia; nie zapominają one o wysiłku ognia, o trudach, które sprawiły, że są w tak dobrym stanie. ”

W osobie Juana Soriano zagnieździł się paradoks, który musimy przypisać jego skłonności do buntu: miał dar ludzi niezwykłych, stał się filarem elity społecznej, nie przestając być nigdy wielkim samotnikiem. Tak opisuje go pisarka polskiego pochodzenia Elena Poniatowska, która poświęciła mu wyśmienitą biografię o tytule „Juan Soriano. Tysiącletnie dziecko”: „Ciągle podróżował po Meksyku i poza jego granice. Porównuje zatem i się zamartwia. Dlatego też każdego dnia zbliżał się do linii horyzontu i trzymał się z dala od muralizmu, od Wielkiej Trójki (Orozco, Rivera i Siqueiros), od prądów malarskich, dyskusji intelektualnych, grup (chociaż, jeśli należał do jakiejkolwiek, można powiedzieć, że była to grupa Octavio Paza), koterii i partii politycznych. Juan Soriano odizolował się, a jego dzieło jest absolutnie indywidualne”.

Sylvia Navarrete