rastanja pisze:Nie chcą Ci robić kłopotu, kochane maluchy.
Łatwiej podrzucić niż wykastrować - kocham to
A jak znaleziony Rudzik? Spotkał się już z koleżanką, którą
traktowałaś jako potencjalną właścicielkę?
Rudasek, nie był jeszcze prezentowany, bo koleżanka na urlopie. Upodobał sobie kuchenny parapet i tam praktycznie non-stop siedzi na poduszce, w otwartym oknie (osiatkowanym) nawet w czasie burzy.
Jest bardzo spokojny i miły, ale nie odwagi poruszać się po mieszkaniu. Cóż wszystko wymaga czasu.
Maluchów nie taszczę do pracy. Porządnie karmię przed wyjściem. One powinny lada dzień zacząć jeść same. Mają raczej więcej jak miesiąc.
Wczoraj miałam wyjątkowo męczący dzień.
- podrzucone maluchy to tylko jedno ze stresujących wczorajszych wydarzeń, na deser.
Wczesniej było to:
- dwie godziny oczekiwania aż kotka zdecyduje się wejść do klatki-łapki. Trudno się łapie jak większa część stada jest wykastrowana i do klatki pchają się te niechciane. Wczoraj udało się, weszła koteczka. Doktor mówił, że była już we wczesnej ciąży.
Do tego dziś dowiedziałam się, że w nocy było włamanie do lecznicy. Ukradziono różne rzeczy, na szczęście złodzieje nie zabrali kota no i nie nie wypuścili. Gdyby byli "złomiarzami" pewne taka duża metalowa klatka byłaby dla nich bardzo cenna.
- w oczekiwaniu na "ofiarę" (w/w kotkę) usłyszałam płacz kota. To jeden z moich pracowych kotów zaklinował się w wąskiej przestrzeni między płotem naszego ośrodka i ogrodzeniem klasztornym. Musiałam użyć całej swojej siły by choć trochę odgiąć kratę. Dziś mam zasiniałe całe przedramię i zadrapania jak po walce z tygrysem. Do tego mocno boli.
- a druga ręka też do chrzanu, bo dziabnęła mnie osa. Palec mam spuchnięty, sztywny i obolały.
- kręgosłup też strajkuje, bo nanosiłam zapasu karmy na długi weekend. W piątek mam wolne. Zastąpi mnie w karmieniu ogrodnik. Nowy pracownik ale miły i lubi koty, choć bez egzaltacji. Tymczasem cała ekipa współpracowników przejawiająca zachwyt nad urodą i wdziękiem naszych kotów, nawet paluszkiem nie ruszy, żeby mi trochę pomóc w taki czy inny sposób. Choćby w przytachaniu 50 puszek z Biedronki (niestety na lepsze jedzonko w tym miesiącu nie mamy szans)
Jedna z fanek naszych milusińskich nawet zmartwiła się, że ta stalowo-niebieska koteczka właśnie została wysterylizowana, bo ...... "już nie będzie tych ślicznych szarych maluszków".
Ostatnio jestem bardzo rozżalona. Dawno nie czułam się tak osamotniona w kocich sprawach. Bo to, że obcy ludzie ciągle czegoś chcą, to standard. Np. dwa dni temu zadzwoniła kobieta z Bartyckiej z radością oznajmiając mi, że "mamy śliczne małe koteczki". Jaka była zdziwiona, gdy usłyszała parę niemiłych słów i to, że koteczków nie wezmę. Że oferowałam pomoc w sterylkach, nie przygarnianiu rozmnożonych kociąt.
Do tego kotki mają już 3 miesiące i zaczęły się rozłazić po terenie wystawy.
Ale mówię, to obcy nieuświadomieni do końca, niereformowalni.
Najbardziej jestem rozżalona na moją współkarmicielkę z okolic mojego domu. Nigdy mi w niczym nie pomoże (w łapaniu, sprzątaniu, interwencjach), nie złapała ani jednego kota nawet na swoim podwórku.
Ona tylko mi składa meldunki, gdzie jakiś kot potrzebuje pomocy.
Pomagałam jej osobiście jak była bez pracy, załatwiłam etat w swojej instytucji. Znam jej sytuację, jest samotna,, bez dodatkowych obciążeń czasowych i fizycznych. Po prostu wygodnictwo. Po się narobić, jak jest taka jedna durna, co wszystko zrobi sama. Do tego jeszcze mnie emocjonalnie szantażuje, że nie będzie karmić naszych dziczków, bo to kosztuje.
No to wypłakałam się