Opowiadanie konkursowe, nawet nagrodzone. Od tamtej pory przeszło parę przeróbek i chyba się nadaje do czytania. Ciekaw jestem opinii.
Enjoy.
---
Umiem latać
Thresavia, Miasto Umarłych. Setki spękanych murów, tysiące ton gruzu, niezliczone ilości prętów zbrojeniowych, tworzących niegdyś wspaniałe wieżowce. Kikuty drzew, jeszcze siedem lat temu składających się na zielone parki. Dziesięć kilometrów kwadratowych mrocznych zaułków, zawalonych mieszkań, sklepów i tuneli metra, po brzegi wypełnionych śmieciami.
Przed Sądem Grzeszników wszystko wyglądało tu inaczej. Te czasy jednak minęły już dawno. Podobnie jak krzyki i płacz, które rozbrzmiewały na ulicach, w domach i halach, gdy Bestie N’zih zmiatały budynki i rozszarpywały mieszkańca po mieszkańcu.
Teraz miasto stało opustoszałe, a wiatr gwizdał między ruinami.
Do czasu.
Nagle do gwizdu dołączył łomot wybuchu w Zachodniej Dzielnicy, gdy ściana starego centrum handlowego zamieniła się w zwałowisko gruzu. Ulicę – a raczej jej resztki – zasnuła szarobura mgła i odłamki. Ostentacyjna destrukcja: idealny sposób na zwrócenie na siebie uwagi.
– Vester Sirado! – wykrzyknął Rex Malken, chowając miotacz pocisków eksplozywnych do kabury. – Wyłaź! Lada chwila będzie cię szukać pół Sekcji, a wtedy nie będzie miejsca na honory!
Brak odpowiedzi. Agent prychnął z pogardą, po czym poprawił ułożenie ciała. Stanowisko obserwacyjne, które zajmował, znajdowało się na podziurawionym dachu starego muzeum. Egzotyczna miejscówka nie należała do wygodnych; pozostawało żałować, że w pobliżu nie ma fotela.
Przekręcił obręcz na nadgarstku; powietrze ponad nią zafalowało i pojawił się trójwymiarowy radar z makietą miasta. Mapa należała do tych nowszych, ale i tak nie uwzględniała gruzowisk i zapadlisk, jakie pojawiły się od czasu ostatnich pomiarów. Wystarczyła jednakże do rozeznania się w topografii miasta, a przede wszystkim – do w miarę dokładnej lokalizacji celu. W pewnym miejscu hologramu, na południe od stanowiska agenta, pulsował czerwony punkt. Sygnatura maga, który nie raczył się odezwać nawet wtedy, gdy ktoś go wołał.
Malken ścigał go od tygodnia.
Każdy, kto kiedykolwiek pracował w Sekcji Szybkiej Miejscowej Eliminacji, miał wszczepiony nadajnik radiolokacyjny. Teoretycznie urządzenie pozwalało na szybkie namierzenie agenta, który znalazł się w opałach, i w miarę szybkie pójście mu z pomocą. Niestety, w praktyce jednak przydawało się tylko do szukania albo zwłok, albo samej głowy, gdyż właśnie tam znajdował się wszczep – kariery w SSME bywały krótkie i burzliwe, często kończyły się niezwykle efektowną śmiercią. Malken głupio się uśmiechnął na myśl, że mógłby skończyć podobnie.
Podejrzewał, że Sirado też to czekało.
Poszukiwany mag jeszcze do niedawna należał do SSME, gdzie razem z innymi agentami starał się poskładać świat po ataku Bestii N’zih zwanym Sądem Grzeszników. Wraz z innymi agentami, za priorytet uznawał maksymalnie okrutną likwidację osób żerujących na upadku cywilizacji. Patriarchowie, kapłani, mroczni kaznodzieje – osobnicy poszukujący ludzi, którzy przetrwali Sąd, i przejmujący nad nimi władzę w sposób jak najbardziej bezwzględny. Właśnie tego typu zwyrodnialców ścigał poszukiwany mag.
Problem polegał tylko na jednym: tę misję wziął sobie za bardzo do serca.
*
Znajdowali się na szczycie wieżowca, a raczej tego, co z niego zostało. Czarnym płaszczem Sesmatera targał wiatr, jego nogi dyndały nad najeżoną złomem przepaścią. Krew sączyła się z rozbitej głowy, z ramion i korpusu, z głębokiej rany na piersi kapłana. Nic nie widział. Czuł jednak uścisk na gardle, prawie miażdżący mu krtań. Nie miał siły dłużej walczyć.
– Umiesz latać? – syknął Vester Sirado, zwiększając uścisk. Patriarcha zarzęził. – Chciałbyś, prawda? Chciałbyś! Moja matka też chciała, gdy ginęła tak jak ty!
Mag zamachnął się i z całej siły cisnął ciałem w dół. Pomknęło jak kamień. Zatrzymało się dopiero na zardzewiałym dźwigarze, przeszyte na wylot.
Splunął.
Odwrócił się do niewielkiego tłumu, w milczeniu obserwującego egzekucję. Ci jako jedni z nielicznych odważyli się ujawnić, mając w pamięci walkę, jaką stoczył Sirado. Młodzież i starcy, kobiety i dzieci, wszyscy w łachmanach, brudni. Niektórzy nadal mieli szaleństwo w oczach – ślad po przejęciu kontroli nad umysłem przez Patriarchę Sesmatera. Jeszcze kilka godzin temu przynależeli do jego chorej sekty.
Właśnie tym zajmowali się kapłani: po Sądzie Grzeszników nachodzili zrujnowane wioski i miasta, zaprowadzając nowe porządki. Stawali się dla mieszkańców niemalże bóstwami. Magia, jaką władali, czyściła wspomnienia i łamała wolę, zamieniając nowych poddanych w niewolników.
Sirado pragnął przeciwdziałać temu za wszelką cenę.
Przepchnął się przez ludzi w milczeniu i odszukał swojego partnera. Odziany w czarną egzozbroję Malken palił papierosa na skraju dachu. Nie odwrócił się.
– Już?
– Tak – powiedział z dumą mag, otrzepując ubranie. Długi srebrny płaszcz o wysokim kołnierzu oblepiony był kurzem i krwią Patriarchy.
Vester miał długie czarne włosy, chuderlawe ciało i ostre rysy twarzy. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na zabójcę kapłanów. Tylko nieliczni byli świadomi faktu, że wewnątrz młodzieńca płonął ogień zemsty, zdolny spopielić każdego przeciwnika. Broń, o mocy której krążyły legendy.
– Na mój gust obiłeś go trochę za mocno. Żałuję też, że nie poczekałeś, aż go przepytam, bo mógłby jeszcze wsypać kumpli i... A, nieważne. – Malken machnął ręką. – Cała okolica już pewnie wie, że tu jesteśmy. Inni Patriarchowie pewnie wzięli nogi za pas i mamią tłumy gdzie indziej. Byle dalej od ciebie, mścicielu.
– Tak, zmienili pozycję – mruknął tamten, odgarniając włosy z czoła. – Zawsze zmieniają. Nadal są ich hordy. Zaraza. Cholerni dziedzice autorów pieprzonego Sądu Grzeszników. Ale w końcu z tym skończymy. Kiedyś nadejdzie dzień, gdy rozgnieciemy ostatniego z nich i rozsmarujemy po ulicy.
– Osobiście wolałbym skończyć z nimi bardziej finezyjnie – stwierdził Malken. Upuścił niedopałek w przepaść i ruszył w stronę schodów. – Nie wiem, czy taka brutalizacja akcji ma w ogóle sens. Chłopie, wyluzuj, bo ci żyłka pęknie.
– Dobrze wiesz, dlaczego to robię – powiedział Vester lodowatym tonem.
– Jasne. Dranie zabili ci matkę, ciebie torturowali do czasu, aż cię znalazłem i odbiłem. Powtarzasz to do znudzenia. Zemsta, kara dla zbrodniarzy, ideały sprawiedliwości twoim mottem, a krew wrogów twą ambrozją – powiedział i parsknął śmiechem. W młodości wierzył w podobne bzdury. Po Sądzie stały się jednak niezwykle popularne wśród tej części ludzkości, która przeżyła, i właśnie dzięki temu świat nie pogrążył się w anarchii.
– Mam tylko jedną uwagę – dodał po chwili milczenia. – Tak szczerze: ile czasu już minęło? Sześć lat? Nie za długo to ciągniesz? Samotnie ubiłeś więcej kapłanów niż niejedna dwójka agentów.
W oczach Sirado błysnął gniew.
– Tam, skąd pochodzę, inaczej podchodzi się do zemsty na mordercach.
– Tak, tak, jasne – powiedział Malken, ostrożnie stawiając kroki: niektóre stopnie ledwo trzymały się reszty klatki schodowej. Poręczy, jak na złość, nie było. – Tym się właśnie różni Kavit od Sov’tiki: wy twardo trzymacie się reguł, my stawiamy na elastyczność. Cóż. Teraz musimy współpracować. Robota w Sekcji, wspólne interesy, wiesz, o co chodzi.
– Gdyż atak Bestii zniszczył nasze państwa i tylko poprzez połączenie sił podniesiemy się z gruzów.
– Mniej więcej. Ale nie nazywałbym tego tak pompatycznie.
Kavit. Sov’tika. Dwa superpaństwa, w przeszłości panujące nad przeciwnymi półkulami planety. Malken zawsze się zastanawiał, co by było, gdyby Sąd Grzeszników nigdy nie nadszedł. Co by się stało, gdyby nie zgładzono tych dwóch skrajnie różnych cywilizacji? Czy rozwijałyby się dalej? Często dochodził do wniosku, że nie. Że ich wzajemne wyniszczenie, odwlekane przez nic nie znaczące rozejmy i zawieszenia broni, okazałoby się tylko kwestią czasu. Wszystko z jednego powodu: Psychokinetycy nienawidzili ludzi posługujących się technologią, zaś Sov’tikanie widzieli w magach zagrożenie. Mimo wszystko byli ludźmi, a natury ludzkiej nie da się zmienić.
Agenci umilkli. Ich kroki rozbrzmiewały echem po zdruzgotanych korytarzach, resztkach szybów wentylacyjnych, wpadały do zniszczonych apartamentów i umykały przez wyłomy w ścianach – daleko w postapokaliptyczny świat. W gigantyczne bagno, w jakim obudzili się wszyscy, którzy przetrwali hekatombę Sądu.
– Chciałbym umieć latać – powiedział naraz Sirado. – Gdybym wtedy to potrafił, matka by nie zginęła. Ocaliłbym ją.
Przystanęli.
– Wiesz, czym grozi psychokinetyczne odwrócenie grawitacji? – zirytował się Malken. – Bo o to ci chodzi, tak? Nie nadwerężaj się, smarkaczu, masz na to za słabą psychikę! Zresztą nikt o zdrowych zmysłach tego nie spróbuje. Zwariujesz od samych prób. Takie są własności psychokinetyki, ale kiedy mówili o tym na szkoleniu, ty pewnie spałeś w najlepsze. Zapomnij.
Magia. Psychokinetyka. Dwa pojęcia opisujące to samo zjawisko – manipulację czasoprzestrzenią za pomocą siły umysłu, odkształcanie rzeczywistości i modelowanie jej w dowolny sposób. Ci z magów, którzy poszukiwali granicy wykorzystania swych zdolności, wiedzieli jednak, że balansują między potęgą a szaleństwem, między władzą nad przestrzenią a całkowitym brakiem kontroli. Gdy raz przekroczą granicę, nie będą już w stanie się wycofać.
– To się jeszcze okaże – syknął Sirado i zbiegł po schodach.
Vester jest do tego zdolny i właśnie to jest najgorsze, pomyślał ponuro Malken, obserwując znikający za zakrętem płaszcz. Mimowolnie odszukał w zasobniku pasa paczkę papierosów. Obrócił ją w dłoni. Obiecał sobie, że jeśli Sirado rzeczywiście zwariuje, a on będzie musiał go za to zabić, definitywnie rzuci palenie. Za karę, że dopuścił do tragedii.
Miał nadzieję, że to nigdy nie nastąpi.
*
Coś świsnęło. Wszczepy uszne to wychwyciły. Agent zaklął, zerwał się i zeskoczył z dachu na ulicę jak kot – gładko, szybko, na cztery kończyny. Ułamek sekundy później w miejsce, z którego uciekł, wbiła się lodowa włócznia i rozpadła na miliony kryształków. Malken przeżuł bezgłośnie kolejne przekleństwo. Przywarł do ściany, wycelował przed siebie miotacz i dobył lekkiego miecza, który miał przytroczony do pasa. Egzozbroja – tryb półautomatyczny, endoskanery – aktywne. Teraz mógł się bronić.
Rozejrzał się w poszukiwaniu przeciwnika.
Vester Sirado stał naprzeciwko muzeum, w rozwalonym wejściu wędliniarni. Trochę się zmienił od ostatniego spotkania. Długi srebrny płaszcz miał zabrudzony krwią i pyłem, a twarz zyskała dwie nowe szramy. Szaleństwo w oczach i gniewne oblicze nie sugerowały, że młodzieniec raduje się z widoku dawnego towarzysza broni.
Wokół maga wibrowała czasoprzestrzeń i błyskały wyładowania elektryczne, a światło załamywało się, tworząc rozchwianą tęczę. W prawej pięści formowała się następna lodowa włócznia – broń będąca wynikiem psychokinetycznego zmrożenia powietrza. Jego ulubiona.
Uśmiechnął się paskudnie.
– Kto mnie wzywał? Kolejny Patriarcha, którego mam zabić?
– Dowcipny jak zwykle. – Malken wysilił się na swobodny ton, ale mu nie wyszło. – Co tu robisz, do ciężkiej cholery? Wiesz co będzie, jak nie wrócisz? Sąd za dezercję! Serian Mexnar się wściekł, całe szefostwo Sekcji szaleje! Niedługo spuszczą swoje psy, a wtedy się nie wywiniesz. Nie udawaj, że nie wiesz, w co się wpakowałeś. Chodź ze mną. Wszystko naprawimy i będziesz wolny.
Sirado przerzucił włócznię z ręki do ręki, zakręcił nią nad głową. Przez okolicę przemknęła fala mrozu, ulicę i ściany pokryła cienka warstwa szronu, a Malken, nawet mimo ograniczników mentalnych, poczuł strach. Zorientował się, że moc maga faktycznie wymknęła się spod kontroli. Nikt o zdrowych zmysłach nie promieniowałby nią na lewo i prawo, prowokując wrogów do działania.
Czyżby młodzieniec, którego sześć lat temu uratował od psychofizycznej śmierci, naprawdę oszalał?
– Wracaj do nas – rozkazał agent. – Do Sekcji. Pomożemy ci. Wiem, co cię gryzie.
– Nic nie wiesz! – krzyknął Sirado, robiąc krok naprzód. Każde jego słowo wprawiało czasoprzestrzeń w drżenie. – Nikt nie wie... Ale to gniew. Gniew na ścierwa, które opętały prawie całą pieprzoną planetę. I na Sekcję. Tak. Bo Sekcja, ci, którzy mieli pomóc, blokują rozwój moich zdolności. Nie chcą, żebym stał się silniejszy niż wszyscy magowie świata, niż cała technologia... Nie chcą, żebym oczyścił świat z Patriarchów, bo to im nie na rękę.
Malken prychnął.
– Skąd wiesz? Gdyby tak było, już byś nie żył. Znam tę bandę od podszewki i orientuję się w zakresie ich działań. Nie zabiliby się, gdyby nie mieli powodu. Ale ty im go dałeś.
– Bo uciekłem, tak? – Vester nerwowo się zaśmiał. – Bo nie brałem tych specyfików, którymi chcieli mnie otruć. Chcieli mnie pohamować. Bo zazdroszczą mi mocy. Bo umiem latać. Dlatego cię przysłali.
– Nic ci nie zrobię.
Agent krzywo się uśmiechnął na dźwięk własnych słów. Mimo całej otoczki dobrych chęci i gładkich słówek, tak naprawdę dobrze wiedział, na jakie zadanie się porwał. Akcja, której będzie żałował całe życie. Sumienie wrzeszczało, żeby go nie wypełniał. Miał to jednak gdzieś – teraz liczyło się działanie i szybkość. Jeśli się zawaha, będą szukać jego głowy. Oczyścił umysł ze zbędnych myśli i odruchów. Skoncentrował się, zintegrował umysł z komputerem sterującym egzozbroją, a żyły wypełniły mu się adrenaliną i neurowspomagaczami.
Wolał nie pamiętać, jak wygrzebywał młodego Vestera spod ruin kamienicy. Jak ochraniał go przed opętanym tłumem i Patriarchą-sadystą, a potem wlókł na plecach przez bite dwa dni. Zepchnął te wspomnienia w głąb podświadomości. Tak było wygodniej.
– Nic mi nie zrobisz? Naprawdę? – warknął mag. – Naprawdę?! Przekonajmy się!
Agent nie chciał tego robić.
Rzucili się do ataku jednocześnie. Powietrze zadrżało od szczęku miecza i świstu włóczni. Cięcie, blok, zwód, cięcie, cięcie, blok. Malken zrobił obrót wokół własnej osi, odbijając cios przeciwnika, ale jednocześnie stracił równowagę. Przywarł do ściany, oddał kilka strzałów. Pociski eksplozywne rozerwały się z rumorem, napotkawszy lodową barierę ochronną, która nagle rozpostarła się tuż przed magiem.
Sirado zaśmiał się szaleńczo, otworzył wolną dłoń, machnął nią. W chwili, gdy Malken odskakiwał, w mur wbiły się tysiące lodowych igiełek, wyrywając z niej tynk, zaprawę, cegły.
Naprawdę żałował, że musi to zrobić.
*
Krwawa miazga przyprószona szronem, która kiedyś była Patriarchą, pomknęła na spotkanie z dnem przepaści. Sirado odprowadzał ją wzrokiem do czasu, aż zderzy się z ulicą. Aż przeleci trzysta metrów z olbrzymią prędkością, aż zabarwi krwawo asfalt. Pokiwał głową z zadowoleniem. O jednego mniej.
– Robisz się coraz szybszy i brutalniejszy, wiesz? – powiedział Malken. Stał oparty o filar, kontemplując osmalone, dymiące i po części zawalone otoczenie. Tym razem się nie oszczędzali: ani agenci, ani dwójka Patriarchów, którzy zabarykadowali się właśnie tu, na ostatnim piętrze starego hotelu.
Nikt nie obserwował egzekucji ostatniego z kapłanów. Zginęli prawie wszyscy cywile usiłujący bronić samozwańczych guru. Niektórym zostało na tyle rozumu, by uciec i zaszyć się w piwnicach i tunelach metra. Niebawem miały się przed nimi pojawić dwie możliwości. Albo zostaną i własnymi siłami odbudują metropolię z gruzów, albo wyemigrują do Centrali – tak samo jak mieszkańcy większości innych wyzwolonych miast. Z dala od straszących ruin, przypominających o stracie żon, mężów, dzieci, całych rodzin.
Oczywiście warunki te zachodziły tylko przypadku, jeśli następowała stabilizacja psychiki nieszczęśników. Musieli zrozumieć, kto nimi sterował, i nauczyć się z tym żyć. Jeśli nie, ich umysły do reszty się degradowały, zbyt zniszczone oddziaływaniem kapłanów. Już wielu wyzwolonych skończyło jako bełkoczące wraki człowieka, kiwające się w przód i w tył.
Właściwie oni stanowili większość.
Ciała członków kapłańskiej gwardii walały się po większości poziomów wieżowca. Ściany ociekały krwią i cuchnęły śmiercią, a dach bardziej przypominał rzeźnię niż pole bitwy. Patrząc na pobojowisko, Malken cieszył się, że ma ograniczniki mentalne. Te zmyślne neurourządzenia, które wszczepiono mu w mózg jeszcze za czasów pracy w Służbach Ochronnych Sov’tiki, za każdym razem blokowały przerażenie i chęć zarzygania się na śmierć.
Mimo to wzdrygnął się.
– Cholera, co za burdel... Mogłeś oszczędzić chociaż dzieci.
– Oni wszyscy sprzedali duszę tym diabłom – warknął Sirado. – Czterdzieści wychudzonych osób z pikami. Młodzi, starzy, kobiety, wszyscy mieli wyprane mózgi. Ci biedacy nie widzieli nic oprócz swojego zadania. Jesteś za słaby, by to zrozumieć, Rex. Niepotrzebnie starałeś się ich ratować. Przepadli. Po co to robisz?
Tamten wzruszył ramionami i przydeptał papierosa.
– Może dlatego, że z niektórych byliby ludzie. Wiem, że przywrócenie im rozumu trochę trwa i jest trudne, ale... Ech, chyba poproszę Mexnara o przeniesienie do Kavit. Przynajmniej tam po ukatrupieniu kapłanów wszystko wraca do normy, a ludzi nie trzeba faszerować psychotropami, żeby wydobrzeli. A tu...
– Sov’tika zawsze była słaba – przerwał mag, przechodząc nad trupem jakiegoś starca. – Zawładnęła wami technika. Osłabiła umysły. Przygotowała grunt dla Patriarchów, a ci to wykorzystali, błyskawicznie opanowując każdą osobę w swoim zasięgu. Większości opętanych nie da się uratować i dobrze o tym wiesz, Rex. – Pochylił się nad zwłokami kobiety w łachmanach i zamknął jej oczy. – Śmierć to dla nich ratunek. Jedyny.
Malken ciężko westchnął.
– Nadal uważam, że nie powinniśmy zarzynać wszystkich jak leci.
Tamten nie odpowiedział. Wpatrywał się w nieokreślony punkt przed sobą, mrużąc oczy przed słońcem. Kryło się za postrzępionym horyzontem, a po niebie szalała czerwona łuna.
– Krew – szepnął Sirado. – Ona symbolizuje władzę Patriarchów i ich koniec. – Uśmiechnął się. – Chodźmy stąd.
– Jasne.
Gdy zjeżdżali po linach wewnątrz starego szybu windy, Malken neuroimpulsem dostał raport o uszkodzeniach pancerza swojej egzozbroi. Mieściły się w normie, ale i tak były niepokojące. Mimowolnie pomyślał o mięśniowspomagaczu prawego przedramienia, który, rozryty od łokcia po nadgarstek, nadawał się do wyrzucenia. Nadal żałował, że akurat nim się zasłonił, gdy kapłan zaatakował wiązką plazmy.
Z miecza został tylko jelec, na dodatek nadtopiony. Przeklęta psychokinetyka.
*
Klinga prześlizgnęła się po włóczni, sypiąc iskrami. Odbiła się od grotu, chlasnęła powietrze tuż przed szyją Vestera. W ułamku sekundy w tym samym miejscu znalazły się pociski. Chybiły. Sirado zrobił unik i zamaszyście zakręcił bronią. Zerwał się lodowaty wicher, który prawie zwalił Malkena z nóg. Agent zaklął. W ostatniej chwili ominął miliony igiełek, które runęły na niego jak lawina.
Ciężko dyszał, pot rosił mu czoło i oblewał plecy, a z rozrytego policzka sączyła się krew. Wiele by dał, żeby przeciwnik znajdował się w gorszym stanie, ale jak zwykle w takich przypadkach rzeczywistość bywała okrutna. Nawet go nie drasnął.
– Widzisz? To prawdziwa moc maga z Kavit – zaśmiał się Sirado, idąc powoli w stronę oponenta. Otaczająca go czasoprzestrzeń wibrowała jak tysiąc kamertonów, a każdy gest i ruch generował falę mrozu. Zimny wiatr szumiał wśród gruzów i złomu. – Moc. Dlaczego Sekcja jej nie użyje? Psychokinetyczne maksimum. Potęga. Szybkość. Zmiażdżenie wroga w ułamek sekundy. Dlaczego nikt tego nie chce?
– Bo nikt normalny nie użyje narzędzia, które prawie na pewno urwie mu jaja – warknął Malken.
– Czyżby?
– Tak. Przegiąłeś z mocą i nie panujesz nad nią. Jak tak dalej pójdzie, nikt nie będzie w stanie...
– Zamknij się! – Vester cisnął w przeciwnika strumieniem lodu. Agent szybkim ruchem odbił go szablą; wystawa, na którą runął atak, zamieniła się w rzeźbę z kryształu. – Przysłanie ciebie udowadnia, jak bardzo mnie nie doceniają. Powinni byli przysłać prawdziwego maga, a nie słabego człowieka obwieszonego zabawkami.
– Mylisz się – powiedział Malken. Złośliwie się uśmiechając na myśl, że ten smarkacz tym razem przesadził. „Zabawki”? To one są niedoceniane. Pora dać smarkaczowi nauczkę, którą popamięta do końca życia. Załadował do miotacza ostatni, czerwony magazynek i wymierzył w punkt nad głową Sirado. Na siatkówce oka wyświetlił się celownik podsystemu namierzania, zaimplementowanego w mózgu strzelca. Znacznik gotowości zawibrował kolbą broni. Standardowa, półautomatyczna procedura.
– Po pierwsze: sam się zgłosiłem do tej roboty, więc nie pieprz bzdur – warknął agent. – A po drugie: nie wiesz, na co stać te zabawki.
Wcisnął spust. Salwa roztrzaskała marmurowy balkon, pod którym stał mag.
W chwili, gdy lawina miała go zmiażdżyć, Vester uniósł wolną rękę. Parasol energii zablokował wodospad betonu i metalu, po czym odrzucił go, zasnuwając ulicę gruzem i odłamkami. Sirado zaśmiał się szaleńczo. Zwarł i rozwarł dłoń, zakręcił nią i wbił w podłoże, które wnet się wybrzuszyło, szurając i turkocząc. Pajęczyna szczelin rozprzestrzeniła się po ziemi z szybkością błyskawicy, jak przy trzęsieniu ziemi.
Malken zbladł.
Odważył się! Ten lekkomyślny smarkacz właśnie odwracał grawitację!
W górę wystrzeliły kawały złomu, gruz, śmieci, iskry zatańczyły jak diabły, wszystko zawirowało. Chaos otoczył agenta, ogłuszył go ryk powietrza, poczuł, jak coś potężnie wali go w głowę. Zaraz potem zapadła ciemność.
*
– Nie! – wykrzyknął Sirado i trzasnął pięścią w stół. Kartka, która na nim leżała, z szelestem zsunęła się na betonową posadzkę, tekstem do góry. „Decyzja o zawieszeniu w czynnościach służbowych” – tak brzmiał nagłówek dokumentu.
Malken zmarszczył brwi.
– Wiedziałem, że tak będzie. Za często zapominasz, kto jest twoim wrogiem. Pamiętasz ostatnią akcję? Szpital? Na moje oko tamci ludzie mogli się wyleczyć z posłuszeństwa Desmasenowi, ale ty wolałeś zgrywać mesjasza i zbawić ich przez ukatrupienie! Nic dziwnego, że Centrala się wściekła!
Twarz Vestera wykrzywił gniew.
– Patriarchowie to zło – wycedził. – Wiesz o tym.
– Ale nie ich ofiary, kretynie! A do tego wysadziłeś kawał metra i pół wieżowca! Nie panujesz nad sobą i dobrze o tym wiesz, a decyzja Mexnara jest jak najbardziej słuszna. Odpocznij, zastanów się o co walczysz, przejdź badania, a potem złóż wniosek o przywrócenie od służby.
– Bardzo dobrze wiem, o co walczę! – krzyknął Sirado, a przestrzeń wokół niego delikatnie zafalowała. – Rex, czy ty tego nie widzisz?!
– Chyba jednak nie – rzucił przez ramię tamten, wychodząc z pomieszczenia.
*
Świst i ból. Odpływał w nicość.
*
Zaciągnął się papierosem. To powinno pomóc mu się zrelaksować, ale tym razem nie działało.
Stał w oknie mieszkania, znajdującego się w Tymczasowym Ośrodku Regeneracji SSME. Zawsze nazywał ten iglicopodobny wieżowiec azylem dla włóczęgów starego świata. Wielu agentów trzymało tu pamiątki z poprzedniego życia. Jedni zjawiali się tu, by powspominać, pogdybać, pomarzyć; większość jednak wolała spić się do nieprzytomności. Zapomnieć, że za plastowęglowymi ścianami, zdolnymi wytrzymać wybuch ładunku atomowego, czekają kolejne misje do wypełnienia, kolejne ruiny do skatalogowania i kolejni Patriarchowie do likwidacji.
Ośrodek tkwił niemal w samym środku metropolii zwanej Centralą SSME, wśród tysięcy identycznych budynków. Dawno temu, przed apokalipsą, mieściła się tu zaś monumentalna stolica Sov’tiki.
Gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, Bestie i kapłani zmietliby Sov’tikę w mgnieniu oka i równie szybko przejęli kontrolę nad jej obywatelami. Na szczęście w drugiej fazie Sądu Grzeszników agresorzy zostali związani walką w Kavit. Właśnie dzięki temu uzbrojeni w broń jądrową technologowie mieli dość czasu na pozbieranie się i kontratak.
Malken rozmyślał jednak o czym innym.
Raptem rozległ się syk rozsuwanych drzwi i do pokoju wszedł młody, może piętnastoletni chłopak w srebrnym płaszczu magów. Na lekko kościstej twarzy młodzika gościła powaga.
Agent zaciągnął się papierosem i westchnął ciężko. Nie odwrócił się.
– Czego chcesz, Filix?
– Zgadnij. Już wiesz, prawda?
Zmarszczył brwi. Wiedział.
– Tak. Tylko ślepiec by się nie zorientował, że ten kretyn tym razem przegiął.
– Vester. – Filix oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona na piersi. Wbił spojrzenie w widok za oknem. Tysiące iglic, smukłych jak sople i wysokich jak góry, skrzyło się w słońcu. Kable transmisyjne o barwie grafitu łączyły budynki na podobieństwo gigantycznych pajęczyn, a w dole, po szynach, sunęły wagony kolei magnetycznej. – Jak myślisz, dużo osób wie, że zwiał?
– Razem z tobą i mną – pół Sekcji. Reszta się domyśla. Cholera... – Niedopałek pomknął przez okno w dół, znacząc tor lotu dymem i żarem. Agent zazgrzytał zębami. – To moja pieprzona wina...
Filix położył mu rękę na ramieniu.
– Ostrzegałem, że tak będzie. Kiedy przyprowadziłeś tego gościa... Już wtedy miał niestabilną psychikę. Po kolei tracił bliskich, osobę po osobie, rozszarpywanych przez Bestie bądź zrzucanych w przepaść przez Xesta i jego popleczników. To go dobiło.
– Często wspominał o matce – zamyślił się Malken. – Mówił, że gdyby umiał latać, wciąż by żyła.
– Szaleństwo niesamowicie wzmacnia psychokinetykę. Ale jednocześnie jest dla maga przekleństwem.
– Widziałem wyniki jego badań – odparł głucho agent, wstając. – Degradacja psychiki i niekontrolowany rozrost ośrodków psychokinetycznych. Chyba nie brał leków, które mu przepisywali. A ja go nie dopilnowałem. Masz rację, Filix. Spieprzyłem. Przywlokłem do Sekcji psychopatę! – Trzasnął pięścią w ścianę, aż zawibrowała. – Zaślepionego, przepełnionego cholerną dumą maga, któremu zamarzyła się krucjata! Niech go szlag! A teraz sukinsyn poszybował do strefy Miast Umarłych. A potem pogna się dalej, na polowanie. Nie tylko na Patriarchów. Za dobrze go znam.
Filix wzruszył ramionami.
– Najwyraźniej nawet wśród tych dobrych trafia się czarna owca.
Malken obrzucił go wściekłym spojrzeniem.
– Żaden żołnierz tej cholernej Sekcji nie jest dobry – wycedził, ledwo hamując wybuch gniewu.
Prychnięcie.
– Wiesz, co powinieneś teraz zrobić?
– Tak. Ale nie chcę. Praliśmy się ramię w ramię przez sześć lat. Za długo, żeby tak po prostu...
– Takie są procedury. – Filix ruszył do drzwi. Przelotnie zlustrował osmaloną fotografię oprawioną w drewno, która wisiała obok telekomu. Na zdjęciu młoda kobieta bawiła się w ogrodzie z dwójką dzieci. Za nimi, z papierosem w ręku, stał mężczyzna ubrany w mundur Służb Ochronnych Sov’tiki. W miejscu jego głowy ktoś wypalił dziurę.
– Jak nie ty, to ktoś inny – dodał młody mag.
– Nie jestem idiotą – wycedził Malken i cisnął paczką papierosów za okno.
– O, rzucasz palenie? Czyżby wreszcie głos rozsądku?
– I tak nie zrozumiesz.
*
W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że unosi się wśród mgieł, a wokół szaleje burza. W górze czerń, w dole czerń, naokoło biel i nienaturalny ruch. Gdy odzyskał ostrość widzenia, przekonał się jednak, że sytuacja wygląda dużo gorzej niż przypuszczał.
Wokół niego szalało lodowe tornado, niosące gruz, złom, tynk i śmieci. Ryk powietrza ogłuszał, wicher targał poszatkowaną egzozbroją. Alarmy z wnętrza umysłu informowały, że większość podsystemów padła, a jednostka wspomagająca nie może nawiązać połączenia z mięśniowspomagaczami. Miecza nie było, tylko roztrzaskany miotacz tkwił w dłoni jak zepsuta zabawka.
Ciało przeszywał ból.
W górze kłębiły się czarne chmury, po których prześlizgiwały się błyskawice. A w dole...
Malkenowi zrobiło się niedobrze.
Rzeczywiście się unosił. Dwadzieścia metrów niżej dostrzegł wieżowiec. Jego podnóże ginęło w mroku, czasem tylko rozświetlanym wyładowaniami elektrycznymi i płomieniami. Z tej wysokości miasto przypominało zasnute mgłą cmentarzysko, po którym hasają pioruny. Agent wiele razy wyśmiewał partnera za jego przymiarki do awiacji, ale w tej chwili sam żałował, że nie umie latać.
Nagle usłyszał głos. Niski, potężny, silniejszy od ryku wiatru. Znał go jak samą śmierć.
– Twój koniec będzie ostrzeżeniem dla reszty! – wykrzyknął Sirado. Lewitował trzydzieści metrów od przeciwnika, mierząc w niego włócznią. Postać maga oplatały błyskawice i wibrująca czasoprzestrzeń. Śmiał się, nie było w tym jednak ani wesołości, ani zadowolenia. Jedynie szaleństwo. – Tak. Zobaczą cię. I zrozumieją, że zrobię to, co chcę. Zniszczę Patriarchów. I nikt z Sekcji nie będzie mi przeszkadzać.
– Szlag... – wysapał więzień. Ledwo oddychał; miał wrażenie, że blok betonu miażdży mu płuca. Lodowaty wiatr szarpał ciałem. – Ciekawe, co na to twoja mamusia.
Tamten uniósł brwi. Zaśmiał się niczym burza, którą wywołał, przerażająco i potężnie.
– Jak to? Nie widzisz? – Powiódł dłonią po okolicy w teatralnym geście. – Ona jest ze mną. Tutaj, w tej chwili. Cieszy się razem ze mną z zemsty. Że zginą jej zabójcy. – Zatoczył ręką krąg, a tornado przyspieszyło. – Jesteś, jesteś przy mnie... Tęskniłem! Spójrz na to, matko! Chodź! Pomóż mi pokazać, na co mnie stać! Podziwiaj moje dzieło, patrz, patrz!
On naprawdę zwariował, pomyślał agent. Utrata panowania, halucynacje i diabli wiedzą co jeszcze. Niesamowicie potężna, nielimitowana i praktycznie niekontrolowana moc wylewała się z Sirado jak woda ze zniszczonej zapory.
Aby wydostać się z potrzasku, Malken mógł zrobić tylko jedno.
*
Pracownia laboratoryjna była mała, ciasna i zawalona dziwacznymi urządzeniami. W centrum znajdował się stół, przy którym technik z Biura Rozwoju Uzbrojeniowej Techniki SSME prezentował nową broń.
– PSI-destabilizator, w skrócie PS-D – powiedział, prezentując urządzenie. Srebrne i podłużne, przypominało nieco większą wersję pocisku eksplozywnego. – Powstał na bazie amunicji do miotacza, ale jest zupełnie inną konstrukcją.
– To znaczy? – zapytał Malken.
– W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że paraliżuje psychokinetykę przeciwnika za pomocą serii wyładowań elektromagnetycznych o odpowiedniej częstotliwości. Działa jednak bardzo krótko, jest to czas rzędu dwóch do czterech minut. Wszystko zależy od celu i poziomu jego mocy.
– Musi wystarczyć. – Agent obrócił w dłoni czerwony magazynek, zawierający kilkanaście takich cudeniek. Przypiął go do pasa i ostatni raz sprawdził stan odnowionej egzozbroi. Wszystkie moduły i systemy były sprawne, co oznaczało, że Biuro perfekcyjnie wywiązało się z zadania. Standard. – Jak to działa?
– PSI-destabilizator składa się z dwóch części – oznajmił technik. – Głowica eksplodująca stanowi tylko część jego objętości, reszta to zasobnik z mikroskopijnymi PSI-anihilatorami, PS-A. W chwili, gdy PS-D znajdzie się przed celem, nastąpi otwarcie zasobnika i uwolnienie PS-A. Te niezauważenie przedrą się przez bariery celu i wnikną w jego ciało. Impuls destabilizacyjny aktywuje się tym przyciskiem. – Wskazał na czarny kształt na pasie Malkena, obok pochwy z nowym mieczem. – Program celowniczy i instrukcje pomocnicze zostały wprowadzone do komputera egzozbroi. Powodzenia.
– To nie będzie takie proste – mruknął agent, kierując się do drzwi. Westchnął. – Nie takie proste.
*
Odszukał przycisk na pasie, przypuszczając, że w tym życiu nie będzie miał więcej szans na ratunek. Wcisnął.
Wszystko stało się w jednej chwili.
Rumor ustał. Wicher zniknął. Tornado się rozpadło, a lód, gruz i złom ze świstem runęły w dół, ciągnąc za sobą smugi pary. Malken pomknął wraz z nimi, ale w momencie, gdy mijał krawędź wieżowca, chwycił się wystającego pręta. Mimo endowzmocnień stawów syknął z bólu, kiedy ramię prawie wyskoczyło mu z barku. Pomógł sobie drugą ręką, z trudem wygramolił się na dach i rozejrzał.
Wokół kłębiła się mgła, tworzona przez gwałtownie parujące kryształy, w oddali słychać było gromy rozprężającego się powietrza.
Płaski szczyt wysokościowca był spękany i najeżony złamanymi dźwigarami. Wszędzie walał się gruz, jednak co uwagę agenta zwróciło co innego. Z radością wyrwał spod najbliższego zwałowiska swój miecz. Rękojeść lekko się wgniotła, tarczowaty jelec pokrywały liczne zarysowania, ale delikatnie zakrzywiona klinga wydawała się nienaruszona. Pokiwał głową z zadowoleniem, po czym powiódł wzrokiem po dachu.
I dostrzegł j e g o.
Vester Sirado słaniał się, jęczał, wył jak potępieniec. Czasoprzestrzeń wokół niego już nie wibrowała – raczej skręcała się jak węże, a sam mag, ogłuszony, błądził spojrzeniem po otoczeniu. Jego twarz wykrzywiła wściekłość.
W chwili, gdy ujrzał przeciwnika, wyrzucił ramię w bok. Rozczapierzył palce i zacisnął je w pięść, a wtedy, wśród wyładowań elektrycznych i syku pary, w dłoni uformowała się nowa włócznia. Długa, błękitno-biała, mieniła się wszystkimi barwami tęczy.
– Vester! Nie rób tego!
Ale Sirado go nie słuchał.
Mag rzucił się przed siebie, świszcząc bronią. Zerwał się mroźny wicher, ale już nie tak potężny jak wcześniej. Nie było śniegu, szronu, mroźnych strumieni – tylko furia, która jako jedyna napędzała byłego agenta SSME. A jego przeciwnik zrozumiał, że młodzieniec, którego znał, przepadł dawno temu.
Trudno. Teraz liczyło się co innego.
Zwarli się. Szczęknął metal, lód zatrzeszczał. Malken odskoczył, zrobił energiczny unik. W chwili, gdy mijał słabą wiązkę energii, grot świsnął mu tuż przed twarzą. Zawahał się, a Sirado wykorzystał okazję. Zakręcił włócznią, natarł; potężne ciosy rozerwały resztki mięśniowspomagaczy, dopadły skóry, rozryły tkanki. Z ran chlusnęła krew.
Agenta zamroczył ból. Ale tylko na chwilę.
Wykonał półobrót. Kopniakiem odrzucił przeciwnika, po czym zaatakował mieczem. Cięcie, blok, pchnięcie, chlaśnięcie z góry do dołu. Szybkie i celne. Na piersi maga pojawiła się brunatna pręga. Vester zachwiał się i oparł na broni, garbiąc się i ciężko dysząc. Zacisnął pięść, wyszeptał coś pod nosem. Rzeczywistość wokół niego słabo zafalowała.
– Ja... umiem latać... Umiem latać... Dlaczego nie mogę? Co mi robiłeś?! – wykrzyknął.
Nie czekał na odpowiedź. Zerwał się do ostatniego natarcia.
Malken tylko na to czekał.
W chwili, gdy grot znalazł się niebezpiecznie blisko, zrobił zwrot i machnął mieczem, atakując od tyłu. Klinga rozryła płaszcz, plecy, wbiła się w kręgosłup Sirado jak topór. Vester krzyknął i stracił równowagę. Upadł, przetoczył się przez ramię, ale już nie wstał. Twarz miał zalaną łzami, a w jego oczach płonęło szaleństwo i rozpacz.
– ...matko... matko... matko... – szeptał, gapiąc się przed siebie, w niebo. Na ubraniu maga wykwitały brunatne plamy, z pleców sączyła się krew. Słabł z każdą chwilą. Mówił coraz ciszej.
Malken ledwo stał. Rany piekły i promieniowały bólem, a skórę kąsały wyładowania z uszkodzonego systemu zasilania egzozbroi. Pomyślał, że po powrocie technicy będą musieli zorganizować mu nowe zabawki. Potem jednak, kiedy wściekłość i adrenalina ustąpiły miejsca logicznemu myśleniu, dotarła do niego ważniejsza kwestia.
Otarł czoło i zmarszczył brwi na widok zmasakrowanego przeciwnika. Zachwiał się, gdy nagle przypomniał sobie wszystko, przez co przeszedł z tym młodzieńcem u boku. Wspomnienia prawie go sparaliżowały. Przed oczami przewinęły się niezliczone walki, w których razem gromili Patriarchów i odbierali to, co im zabrano.
Zemsta. Za ludobójstwo, jakim był Sąd Grzeszników.
Ale tym razem Vester przekroczył granicę.
– Gdybyś spotkał tam moją rodzinę, pozdrów ją ode mnie – powiedział Malken, podchodząc do niego i unosząc miecz. – Tam, w górze. Szybko się tam dostaniesz. Bo umiesz latać. – Westchnął ciężko, zastanawiając się nad czymś jeszcze, po czym dodał: – A tym z piekła przekaż, że od dziś będę im przysyłał dwa razy więcej parszywych kapłanów. Obiecuję.
– ...matko...
Cięcie. Klinga świsnęła i Sirado umilkł. Głowa potoczyła się do skraju dachu. Tuż nad przepaść najeżoną zardzewiałymi prętami i gruzem, zwaną Thresavią – Miastem Umarłych.
Umiem latać [SF/post-apo/magia]
1
Ostatnio zmieniony sob 21 mar 2009, 17:24 przez uniwers, łącznie zmieniany 1 raz.
Dark side of the Force
Komnata szaleństwa ∙ Kiedy rozum śpi, budzą się potwory ∙ W stronę źródła wszystkich strachów ∙ Pani Czterdziestu Żywiołów ∙ Wieczny buntownik
Komnata szaleństwa ∙ Kiedy rozum śpi, budzą się potwory ∙ W stronę źródła wszystkich strachów ∙ Pani Czterdziestu Żywiołów ∙ Wieczny buntownik