piątek, 6 lipca 2018

113. Era samurajów odchodzi do lamusa, czyli Ryouma Sakamoto i jego tani podryw ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Po dłuższej przerwie wracamy do naszych walecznych samurajów, chociaż przedstawiony w dzisiejszej recenzji pan średnio wierzy w sens istnienia tej grupy społecznej i całkowicie bezrefleksyjnie oddaje się w ramiona rewolucji. Ryouma Sakamoto, bo o nim dzisiaj mowa, jest ostatnią z trzech nowych postaci dodanych w "Kyoto Winds". I chyba jest dowodem na to, że co za dużo, to niezdrowo.


Sakamoto poznajemy podczas jednego z patroli z Saito, kiedy zostajemy usadzone na czatach w karczmie, w której - jeśli wierzyć plotkom - przebywa nasz ojciec. Nasz opiekun udaje się do swoich spraw, a my ze wszystkich sił staramy się nie zwracać na siebie uwagi i podsłuchujemy rozmowy miejscowych, starając się wyłapać jakiekolwiek informacje o łysym medyku stosującym zachodnią sztukę leczenia. Niedługo jednak cieszymy się spokojem, bo dosiada się do nas pewien samuraj, który nie tylko od razu rozpoznaje w nas dziewczynę, ale też zasypuje nas komplementami i usilnie próbuje dowiedzieć się o nas więcej. Na pewno każda z nas dobrze zna ten typ faceta próbującego zawrzeć z nami znajomość akurat wtedy, kiedy wyskakujemy do ulubionego baru na drinka, którego zamierzamy wypić w ciszy i spokoju. Samo zagadywanie nie jest, rzecz jasna, złe, ale cechą charakterystyczną tego typu gości jest to, że pieprzą niesamowite głupoty i nie da się ich słuchać, ale w swoim mniemaniu są ogierami rozpłodowymi, do których z nieznanych przyczyn baby nie ustawiają się w kolejkach, bijąc się o numerki. Taki właśnie jest nasz Sakamoto. Jeśli w przypadku innych wątków można narzekać na to, że panowie traktują nas jak dziecko i to dziecko raczej niechciane, o tyle tutaj gość od razu przystępuje do rzeczy. Oczywiście w porę przychodzi nam z pomocą Saito, który ratuje nas z opresji.

Szybko oczywiście okazuje się, że nasz tajemniczy nowy znajomy nie jest tym, za kogo się podaje, i uwikłany jest w skomplikowaną sieć kontaktów łączących Shinsengumi i poszczególne klany, również te stanowiące wrogów szogunatu. Jednym słowem: zawsze jest po stronie tych, którzy mają największe wpływy, i handluje ze wszystkimi, dostarczając broń klanom wybijającym się nawzajem. Taki trochę typ wolnego ducha, który z nimi szczególnie nie przystaje i wędruje po świecie, przynosząc do swojego kraju wieści i idee, które doprowadziły do potęgi władców innych państw. Sakamoto jest samurajem, ale średnio utożsamia się z reprezentowaną przez siebie grupą społeczną. Można odnieść wrażenie, że w jego świecie nie ma miejsce na honor, bezwzględne posłuszeństwo wobec pana czy ratowanie słabszych z opresji. Symbolem jego niewierności jest dzierżona przez niego broń - mężczyzna nie walczy bowiem przy pomocy mieczy (chociaż je posiada), a pistoletu, który sieje postrach wobec wierzących jeszcze w potęgę stalowych ostrzy bardziej konserwatywnych wojowników.

Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że kibicowałam Sananowi?
Jednak prawdziwą bronią Sakamoto są posiadane przez niego informacje. Dzięki swoim kontaktom i układom handlowym mężczyzna wie wszystko o wszystkich. Nikogo nie dziwi zatem fakt, że do swojej kolekcji poufnych danych postanawia dołączyć istnienie Furii. Pewnej nocy zakrada się więc do siedziby Shinsengumi i przygotowuje się do pokojowego obezwładnienia naszej czujności, kiedy na ratunek przychodzi nam Sanan, a że z Sananem lepiej nie zaczynać, intruz otrzymuje przedsmak uprzejmego obicia facjaty. Ostatecznie zostaje wprawdzie wypuszczony na wolność, ale nie zmienia to faktu, że aż do końca samurajowie nie będą już za tym osobnikiem przepadać. Nie można tego przy tym powiedzieć o naszej bohaterce, która sama nie wie, dlaczego Sakamoto lubi i dlaczego mężczyzna jest dla niej zawsze taki miły (to jest ten moment, w którym ktoś na horyzoncie powinien rozłożyć transparent z napisem: "Bo chce cię przelecieć, idiotko!"), ale mimo to przy byle okazji leci do niego jak mucha do kupy gnoju. Co ważne dla historii, razem w pakiecie z Sakamoto poznajemy również jego kolegę Nagaokę z Klanu Tosa, który wprawdzie jest nam wdzięczny za to, co robimy dla jego ciągle wpadającego w kłopoty przyjaciela, ale wcale nie przeszkadza mu to nas uwięzić, kiedy dowiaduje się, że jesteśmy demonem. Oczywiście z opresji ratuje nas wtedy nasz luby, chociaż musi przy tym przez dłuższy czas udawać naszego oprawcę, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Ten motyw nie jest jednak nawet w połowie tak przyjemny i ekscytujący jak w przypadku Goemona z "Nightshade". Tutaj wszystko jest zdecydowanie gorzej rozegrane i bardziej przewidywalne. Tutaj na uwagę zasługuje również bardzo źle napisana scena, w której przybywamy wraz z Shinsengumi Sakamoto na ratunek po ataku na karczmę, w której mężczyzna przebywał a on (wespół z Nagaoką) jest pewien, że to my chcieliśmy go uśmiercić i to my podaliśmy mu Wodę Życia (to w końcu jak: chcieliśmy jego śmierci czy nie?). I wokół tego kręci się później jego bias, bo nie daje sobie wmówić, że sprawy prezentowały się zupełnie inaczej.

Opowieść Sakamoto to historia przeznaczona przede wszystkim dla tych, którzy nie zgadzają się z ideami głoszonymi przez Shinsensgumi - w końcu nie jest to grupa bohaterów bez skazy, którzy nigdy nie splamili sobie rąk cudzą krwią. W ostatnim rozdziale naszej przygody mamy możliwość odłączenia się od samurajów i przyłączenia się do Sakamoto, i przyznam szczerze, że był to moment, w którym miałam ochotę porządnie naszą bohaterką potrząsnąć. Shinsengumi opiekowali się nią i utrzymywali ją przez kilka lat, pomagając jej w dodatku w poszukiwaniu swojego ojca (wprawdzie nie do końca bezinteresownie, ale jednak), a ona odpłaca im się, zostając towarzyszką człowieka, który otwarcie głosi, że jest ich wrogiem. Mogłaby chociaż próbować przekonać go, że Shinsengumi to fajne chłopaki, ale po co - w końcu to jedyna para fundoshi na świecie, prawda?


Mówcie, co chcecie - nie lubię Sakamoto i według mnie jest to bardzo nieprzemyślana postać. Nie mam nic przeciwko jego konceptowi, ale realizacja okazała się gorzej niż przeciętna. Gość niby wędruje po świecie i niby jest tak, że aż słów podziwu brak, a mimo to gada farmazony i jest naiwnym utopistą, któremu marzy się świat ludzi wolnych i żyjących ponad wszelkimi podziałami (ta, wujcio Stalin byłby dumny). Oczywiście każdy ma prawo wierzyć w to, w co wierzyć chce, ale nie zmienia to faktu, że ta koncepcja świata już była i się nie sprawdziła, a za to pociągnęła za sobą miliony ofiar. Może podchodzę do tego zbyt poważnie, ale ta pewnego rodzaju lekkomyślność jest czymś, co skutecznie wszelką moją sympatię.

Wiem, że są dziewczyny, które Sakamoto lubią, ale jak to mówią Brytyjczycy, nie jest on moją filiżanką herbaty. Nie przepadam za gorzką herbatą osłodzoną toną cukru.

3 komentarze:

  1. Tęskniłaaam za notkami z kochanymi samurajami ;) Cieszę się bardzo, że wrócili ;)
    Po Twoim opisie będę się chyba zastanawiać czy zagrać jego ścieżkę, czy może jednak pominąć..Chociaż wiem, że nie powinno się nic pomijać, ale męczyć się też? Nie wiem, nie wiem zastanowię się jeszcze :P Bo bo ciężko mi zrozumieć jak można zostawić Shinsensgumi, po tym co dla nas zrobili. Interesownie czy nie, ale pomagali. To ciężko, ciężko będzie..
    Dzięki za kolejny wpis!

    Pozdrawiam cieplutko :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że ścieżkę zawsze warto rozegrać, bo może okazać się, że mamy zupełnie inny gust i Tobie ona się spodoba. Plus każda jednak odsłania swój kawałek układanki odnośnie fabuły głównej.

      Usuń
  2. Właśnie zaczęłam jego ścieżkę, jestem w połowie i... No jakoś nie mam ochoty dalej jej przechodzić. Nie mogę wyobrazić sobie rozgrywki bez Shinsengumi. Przypomniałam sobie wtedy, że przecież tutaj była recenzja jego ścieżki i chciałam się upewnić, czy mogę sobie odpuścić (przynajmniej na razie). I bardzo dziękuję za pomoc w podjęciu decyzji :D Spróbuję się wziąć za kogoś innego XD

    OdpowiedzUsuń