Piękna i Bestia - recenzja

piątek, marca 17, 2017


Po zeszłorocznym sukcesie „Księgi Dżungli”, zwieńczonej Oscarem za efekty specjalne, Disney kontynuuje aktorskie wersje ich filmów animowanych sprzed lat. W niedalekiej przyszłości czekają nas odświeżone wersje przygód słonia Dumbo, dzielnej Mulan czy zawadiackiego Aladyna. Do kin właśnie wchodzi „Piękna i Bestia”, która ma nadzwyczaj trudne zadanie zmierzenia się z legendarną animacją sprzed 26 lat, która jako pierwszy film animowany w historii został nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film. Jak zatem wypada aktorska wersja baśni?

Bella (Emma Watson) jest roztargnioną, chodzącą z głową w chmurach młodą, piękną dziewczyną, zupełnie niepasującą do patriarchalnego francuskiego miasteczka. Ma gdzieś zaloty przystojnego i mężnego Gastona (Luke Evans), do którego wzdychają wszystkie miejscowe panienki. Bella woli po raz kolejny dać pochłonąć się lekturze powieści, którą tak dobrze już zna. Czasami pomaga ojcu Maurycemu (Kevin Kline) w budowaniu różnych wynalazków. Pewnego słonecznego dnia Maurycy wyrusza na jarmark, obiecując, że tradycyjnie przywiezie Belli różę, symbol jej miłości do przedwcześnie zmarłej matki. Ojciec gubi się w lesie i zaatakowany przez sforę wilków trafia do tajemniczego zamku. Posiadłość zamieszkiwana jest przez straszliwą i odrażającą Bestię (Dan Stevens) oraz zamienionych w różne przedmioty zamkową służbę. Aby odczarować klątwę trwającą już dekadę, Bestia musi obdarzyć kogoś odwzajemnioną, czystą miłością, w przeciwnym razie zamek rozpadnie się, a jego mieszkańcy na zawsze pozostaną zamknięci w nieswoich ciałach.


„Piękna i Bestia” wiernie odtwarza historię znaną z filmu animowanego. Dlatego dla osób znających oryginał historia przebiegnie bez żadnych zaskoczeń, przez co film jawi się bardziej jako aktorska wersja reżyserska disneyowskiego hitu z 1991 roku, niż pełnoprawna produkcja. Ale twórcy mają dla nas kilka niespodzianek, którymi wypełnili prawie dwugodzinny metraż. Dowiadujemy się chociażby co stało się z matką Belii, czy lekko zmodyfikowano zarówno początek jak i koniec opowieści. Bill Condon podszedł do realizacji filmu z ogromnym szacunkiem dla oryginału, wręcz asekuracyjnie podążając już wcześniej wytyczoną ścieżką. Nie ma co liczyć, na jakiekolwiek uwspółcześnienie historii, tak samo jak głównego morału, który pozostał taki sam. Oczywiście to nadal piękna i wzruszająca historia o poszukiwaniu piękna ukrytego głęboko w sercu, o tym że nie szata zdobi człowieka, a wielki świat niekoniecznie czeka gdzieś oddalony o wiele kilometrów. Choć ten ostatni wydaje się w tych czasach już nieco przestarzały.

Dlatego wiedząc już od początku do końca jak ta historia się potoczy, mogłem skupić swoją uwagę na stronę artystyczną filmu. A ta jest warta uwagi. Billowi Condonowi udało się stworzyć bajkowy świat, do którego aż chciałoby się wskoczyć i choć przez chwilę pomieszkać. Francuskie miasteczko zachwyca dbałością o najmniejsze szczegóły, jak również charakteryzacją i kostiumami noszonymi przez aktorów. Przeciwieństwem idyllicznej i sielskiej prowincji jest złowieszczy las z monumentalnym zamkiem w samym jego sercu. Może gdyby na stołku reżyserskim zasiadł Tim Bruton lub Guillermo del Toro uczyniliby z mrocznej i tajemniczej stylistyki kolejnego bohatera „Pięknej i Bestii”, ale Bill Condon i tak poradził sobie z tym znakomicie. A nic w tym dziwnego, bo to reżyser dwóch ostatnich części „Zmierzchu”, więc praca przy filmach fantasy nie jest mu obca. Tak samo jak tworzenie musicalu, którym najnowszy hit Disneya bez wątpienia jest. Co prawda film mógłby obyć się bez jednej czy dwóch piosenek, które do fabuły niewiele wnoszą, a same utwory szybko wypadają z głowy (choć to może wina dubbingu i w oryginale brzmią lepiej), ale już choreografia tańca sprawia ogromne wrażenie (świetna scena Gastona i Le Fou w karczmie).


To co najbardziej w filmie kuleje to kiepskie CGI Bestii, nie tylko twarzy, ale całego ciała. Po zeszłorocznej „Księdze Dżungli” od Disneya ciężko nie wymagać efektów specjalnych stojących na najwyższym poziomie i rzeczywiście w „Pięknej i Bestii” ciężko do czegokolwiek się przyczepić, oprócz nieszczęsnego głównego bohatera. W Bestii za mało jest Dana Stevensa, a za dużo nieudanej mieszanki charakteryzacji i efektów, przez co Bestia nie straszy swoim wyglądem, a ludzkich emocji w nim niewiele. Zupełnie inaczej wypada Emma Watson, oczarowująca swoim dziewczęcym wdziękiem i gracją. Aktora szczególnie dobrze wypada w scenach z zaskakująco solidnym Lukiem Evansem, który w przeciwieństwie do swojego animowanego odpowiednika, musiał uwiarygodnić swoją postać nie polegając wyłącznie na wyglądzie. Niektórzy mogą kręcić nosem na postawienie nacisku na zbytni realizm w kreowaniu wyglądu postaci zamienionych w przedmioty. I rzeczywiście, nijak mają się do oryginałów z filmu animacyjnego, przez co raczej nie zapadną w pamięci, ale jako postacie drugoplanowe, niemające wybijać się ponad Bellę nawet się sprawdzają. Gdyby tylko było w nich więcej emocji do odczytania w mimice twarzy, tak jak w animacji z 1991 roku. Tym bardziej szkoda, bo imponuje obsada wcielająca się w Płomyka (Ewan McGregor), Trybika (Ian McKellen), Pani Imbryk (Emma Thompson), Puf Puf (Gugu Mbatha-Raw) i Maestro Cadenza (Stanley Tucci). Niestety nie było mi dane usłyszeć ich głosów.


Przed premierą Disney zapowiedział, że w filmie pojawi się po raz pierwszy postać homoseksualna. To oczywiście zrodziło kontrowersję i malezyjskim widzom w ogóle nie będzie dane wybrać się na „Piękną i Bestię” do kina, zaś w Rosji film ma kategorię wiekową od 16 lat. Nie obyło się bez bojkotu pewnej religijnej organizacji w Ameryce, mającej zrzeszać kilkadziesiąt milionów członków. W samym filmie Le Fou (Josh Gad) jest nieco zniewieściały i sugeruje swojemu panu, że darzy go większym uczuciem niż zwykłą przyjacielską sympatią, ale zostało to na tyle subtelnie wygrane, że to postać zbliżona bardziej do animowanych pomagierów na czele z Panem Smee z „Piotrusia Pana”, czyli bohatera do granic możliwości przerysowanego, wykorzystywanego głównie w scenach komediowych. I taki też jest Le Fou, będący także głosem rozsądku dla Gastona.


„Piękna i Bestia” pomimo tylu lat wciąż pozostaje międzypokoleniową baśnią z pięknym morałem dla dzieci i przestrogą dla dorosłych. Film jest jednak zbyt zachowawczy, a niektóre pomysły nie należą do trafionych, przez co najnowsze dzieło Disneya nie ma szans trafić na listę ich najlepszych aktorskich produkcji. Ale jako rozrywka dla całej rodziny w niedzielne popołudnie sprawdza się nad wyraz dobrze.

Ocena: 6/10

foto: Disney Enterprises, Inc.

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty