Assassin’s Creed - recenzja

wtorek, stycznia 10, 2017


Zeszłoroczny „Warcraft: Początek” miał być nowym rozdziałem dla filmowych adaptacji gier. Jeżeli jakiekolwiek studio miało dopilnować, aby produkcja na podstawie ich growej serii okazała się sukcesem, to musiał być to Blizzard. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „Warcraft” okazał się filmem ładnym, ale pustym. Oczy graczy zwróciły się więc na kolejną próbę podbicia Hollywood przez Ubisoft. „Prince of Persia: Piaski czasu” z 2010 roku był średnim filmem, ale i tak o klasę lepiej wyprodukowanym niż sequele „Silent Hill” czy „Resident Evil”. „Assassin’s Creedowi” daleko jednak do starszego kuzyna, a bliżej mu do growych adaptacji, o których chcemy jak najszybciej zapomnieć.

Callum Lynch (Michael Fassbender) oczekuje na wykonanie wyroku śmierci w jednym z więzień w Meksyku. Mężczyzna zostaje uratowany przez Sofię (Marion Cotillard) i przetransportowany do placówki Abstergo w Madrycie. Kobieta nadzoruje program odnalezienia Jabłka Edenu, starożytnego artefaktu, który w trakcie trwania tysiącletniej wojny między asasynami a templariuszami nagle zaginął. Kluczem do odnalezienia przedmiotu jest przodek Calluma Lyncha – Aguilar, hiszpański członek bractwa Asasynów z XV wieku. Cal początkowo nie wie, że Sofia chce wykorzystać go do niecnych planów jej ojca Alana Rikkina (Jeremy Irons), stojącego na czele koncernu Abstergo. W momencie przybycia Calluma, czwórka innych asasynów planuje odwieść go od pomagania templariuszom i wzniecić bunt w ośrodku.


Historia łudząco przypomina tę sprzed dziesięciu lat z pierwszej części serii gier. Dlatego fanów pierwowzoru scenariusz niczym nie zaskoczy. Mamy tu pełno ogranych motywów, a sytuacji nie ratują liczne nawiązania do pierwowzoru. Pojawia się więc słynny skok wiary, który na tyle realizacyjnie ciążył twórcom, że ci nie zdecydowali się go pokazać w pełnej krasie, są zabójstwa z wysokości (brak z ukrycia, co jest sporym niedopatrzeniem), a także dobrze znany oręż z bombami dymnymi na czele. Nawet ten dziwny aninums w postaci ramienia wyszedł twórcom zaskakująco dobrze, a sama synchronizacja bohatera z jego przodkiem jest tym, co w grach mogło z powodzeniem się znaleźć. Tylko co z tego, skoro historia opowiedziana w filmie jest przeraźliwie nudna. Osoby nieznające marki będą jeszcze bardziej zniechęcone po filmie, bo dla nich będzie to nie tyle nudna opowieść, co niezrozumiała, pełna niedopowiedzeń.

Scenarzyści zrobili straszną krzywdę określając oba zwalczające się obozy. Asasyni figurują tu jako fanatycy religijni, którzy bez mrugnięcia okiem oddają życie nie tyle za swoich braci i siostry, co za przekonania zwanymi kredo. Postronny widz nawet dokładnie nie wie czym jest to kredo, a w całym filmie nie jest to na tyle wyjaśnione, żeby logika licznych śmierci asasynów na ekranie miała sens. Z drugiej strony są templariusze, czyli grupa iluminato-masonów, pragnąca rządzić światem poprzez całkowite posłuszeństwo. I rzeczywiście taki obraz obu grup wyłania się z pierwszych czterech częściach gry, ale „Assassin’s Creed III” pokazał, że ich konflikt nie polega na walce dobra ze złem, a jest czymś o wiele głębszym i niejednoznacznym.


Ale to tylko mały szczegół, który akurat mnie drażnił, więc chciałem go zaznaczyć. Wracając do narracji, to jest ona źle poprowadzona i stwarza niepotrzebny chaos. W jednej z pierwszych scen filmu widzimy, jak Aguilar zostaje pełnoprawnym członkiem bractwa i poświęca swój palec, aby założyć rękawice z ukrytym ostrzem. Kolejna scena i widzimy asasyna z wysuniętym ostrzem, któremu już palca nie brakuje. W całym filmie wiele jest takich sprzecznych ze sobą scen, w których fan serii będzie wiedział o co chodzi, ale dla całej reszty będzie to niezrozumiałe.

Twórcy, ale i aktorzy, całkowicie polegli w kreowaniu postaci. O życiu Calluma Lyncha wiemy niewiele, a przecież w dzieciństwie przeszedł tragedią, jaką była strata obojga rodziców. Fassbenderowi nie udało się tchnąć życia w tę postać, a o braku formy aktora niech świadczy fakt, że jedyne co ma do zaoferowania, to pokazania wysportowanego ciała, które zresztą zostało wrzucone do filmu tylko wyłącznie w nagrodę dla żeńskiej części widowni, że udało im się dotrwać do końca. O Sofii i jej ojcu wiemy jeszcze mniej. Marion Cotillard gra typową twardą kobietę nastawioną na osiągnięcie sukces, ale nawet konflikt z ojcem czy odrobina empatii wobec obiektów nie sprawia, że jej postać zyskuje na charakterze. Natomiast postać Jetemy’ego Ironsa pojawia się chyba tylko dlatego, że oryginał zawierał podstarzałego naukowca, więc twórcy wyszli z założenia, że czemu by nie dodać kogoś podobnego do filmu. Jest jeszcze czwórka asasynów uwięziona w tej samej placówce co Callum, ale oprócz Moussy (Michael Kenneth Williams) reszta ma niewiele do odegrania, ale nawet jego postać jest nie tyle niewykorzystana, co niepotrzebna.


Cały współczesny wątek jest niepotrzebnie rozciągnięty, ale niewiele lepiej jest w scenach symulacji przeszłości. Wraz z bohaterem wpadamy tam tylko okazjonalnie, i to wyłącznie w scenach akcji. Nie pozwala to poznać Aguilara czy jego towarzyszkę Marię (Ariane Labed), bo jedyne co robią przez cały film, to albo biegają (ew. jeżdżą konno), albo walczą. W jednej krótkiej scenie dowiadujemy się, że między nimi jest jakieś uczucie, ale scenarzyści nie pozwolili na rozwinięcie go, bo widz i tak już jest znudzony wydarzeniami z teraźniejszości, więc trzeba obudzić go kolejną podobnie wyglądającą sceną akcji.


„Assassin’s Creed” nie ogląda się źle, bo to dobra rzemieślnicza robota reżyserska Justina Kurzela, a pod koniec filmu jest moment, który potrafi bardziej zaangażować, ale całe wrażenie psuje głupia końcówka. Twórcy z poszanowaniem traktują materiał źródłowy i nie próbują ubrać znanej marki w nowe, własne ramy. I nawet w tym nieszczęsnym zakończeniu jest mrugnięciem okiem do fanów, ale po raz kolejny postronny widz nie będzie wiedział, czemu całe wydarzenie miał przebieg niczym z kiepskiego kina akcji z Seagalem czy Van Dammem. O wiele lepiej wyszłoby, gdyby scenariusz zostałby oparty na podstawie „Assassin’s Creed III”, który poprzez konflikt rodzinny, wątek walki asasynów i templariuszy nabrałby bardziej osobisty wymiar, a wtedy też ciekawszy i bardziej zrozumiały dla każdego widza. Najgorsze jest jednak to, że twórcy ostatnim ujęciem zdają się mieć nadzieję na zrealizowanie kontynuacji, ale ja nie chcę dać przyzwolenia na kolejne tak złe filmowe adaptacje ulubionych gier. Stąd ocena taka a nie inna, lecz jak najbardziej zasłużona.

Ocena: 2/10

foto: Twentieth Century Fox Film Corporation

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty