niedziela, 3 czerwca 2018

111. Kiwi, Prosiak i zabójczy Deadline, czyli kilka słów o moim spotkaniu z twórczością Kaia

Leniwe niedzielne popołudnie, upał, błogie lenistwo i pyszna czekolada o smaku mleka z tubki (nie powinnam jeść takich rzeczy, ale nie mogłam się powstrzymać). To aż się prosi o jakąś miłą, nieszczególnie wymagającą lekturę. Na szczęście dryfując po bezdrożach życia, zawsze mogę liczyć na swojego kapitana, Kaia.


Kai to jeden z tych artystów, których uwielbiam - nie za ambicję w tworzeniu opowieści, ale za kreskę. Zawsze przyjemnie mi się ogląda jego pełne przystojnych bishounenów prace i chociaż nie ma wśród nich rosyjskich komandosów, czasami tylko tyle potrzeba mi do szczęścia. "Yoholo" jeden z niewielu jego komiksów wydanych luzem, który udało mi się cudem dorwać po paru miesiącach stalkowania jego profilu na Facebooku w celu dowiedzenia się, kiedy będzie dodruk. Do dnia dzisiejszego zdążyłam przeczytać go już parę razy i nadal często do niego wracam, bo jest to cudeńko, które jest idealnym lekiem na całe zło.

Historia opowiada o Kiwim, o którym wiemy tylko tyle, że jest człowiekiem-lisem, który właśnie oddaje się przyjemności kąpieli w wannie. Przerywa mu ją wpadający znienacka do łazienki łysy gość w garniturze, który nakazuje naszemu bohaterowi bardziej przykładać się do obowiązków oficera policji. Problem w tym, że Kiwi nie jest oficerem policji i pewnie miałby szansę jakoś sensownie uargumentować swoje nudne, lisie życie, gdyby nie fakt, że na horyzoncie pojawia się coś o wiele bardziej strasznego niż nudni goście w garniturach. To Deadline, a z Deadlinem nie ma żartów. Groza i powaga sytuacji sprawiają, że Kiwi w odpowiedzi... puszcza bąka, z którego powstaje mistyczny Prosiak o wielkiej mocy. Czy naszym przyjaciołom uda się pokonać Deadline? Czy uciekną przed atakującym miasto krwiożerczym tyranozaurem? I czy odnajdą to, czego tak właściwie nie szukali?

Jak widzicie, w tym komiksie nic nie jest na poważnie. Na niewielkiej ilości stron przewija się tak wielka ilość całkowicie absurdalnego poczucia humoru, że nie można mu się oprzeć, a postacie (wszystkie bez wyjątku) są tak uroczo skonstruowane, że nie da się ich nie lubić (Deadline to w sumie fajna babka, ale lubię się z nią w życiu realnym mierzyć). Całość jest absolutnie godna polecenia każdemu, kto nie boi się pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa.

Pomimo niewielkich rozmiarów objętościowych, komiks wydany jest po mistrzowsku: w twardej oprawie i z cudownie wypukłym drukiem na papierze kredowym.

Jeśli chcecie bliżej poznać Kaia, zajrzyjcie na jego oficjalny fanpage: https://www.facebook.com/khaoskai/


***
Ilość stron: 48
Cena: 16,99 euro (ok. 73 zł)
Gdzie kupić: obecnie nie jest to możliwe, ale niebawem pewnie nastąpi kolejny dodruk


 Dodam też, że miałam w łapkach przez pewien czas inny komiks autora, pt. "Hell Yeah Vegas Baby!", ale kompletnie mnie on nie kupił. Był tak samo krótki, ale wydany w miękkiej oprawie, na co w ogóle bym zapewne nie narzekała, gdyby nie podobna cena i fakt, że komiks niczego sobą nie reprezentował. Opowiadał historię dwóch bohaterów z innego komiksu Kaia, którzy wybrali się do Las Vegas (chociaż równie dobrze mogły to być Pabianice, bo nic nie wskazywało na to, że tam są), żeby wyznać sobie miłość i odkryć prawdę objawioną: obaj na pewno trafią do Nieba, a Niebo jest Niebem dlatego, że można tam brać śluby homoseksualne i gzić się w krzakach pod dziką jabłonią (to ostatnie sama sobie dopowiedziałam, bazując na przekazie całego "dzieła"). Kai, stahp - pomyliły Ci się religie!

Nie pokażę Wam zdjęcia okładki, ponieważ komiks już dawno temu puściłam w świat. Pokażę natomiast jedną z prac Kaia, którą kupiłam od niego w formie plakatu, a który pokazuje jego niezwykły artystyczny kunszt:



Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu powrócę już do Was z recenzją gry. Nadal podtrzymuję opinię, że będzie to gra niezwykła i na pewno przypadnie Wam do gustu - ilekroć ją uruchamiam, tym bardziej się o tym przekonuję.

3 komentarze: